W dość powszechnej opinii obserwatorów wielkim przegranym odbytych właśnie wyborów samorządowych, obok Państwowej Komisji Wyborczej, jest polska lewica. Po raz kolejny się okazało, że przedwyborczy lifting, prężenie politycznych mięśni, przegrupowania personalne i programowe to w jej przypadku jedynie dobra mina przed kolejną wyborczą klęską.
Ostatnie zwycięstwo polska lewica odniosła w roku 2001, kiedy SLD wygrało wybory parlamentarne. Z dzisiejszej perspektywy to już historyczny sukces, bo od tamtej pory polska lewica kroczy od porażki do porażki, od konfliktu do konfliktu i od podziału do podziału. A tendencji tej nie zmieniły ani próby demokratyzowania i odmładzania SLD, ani polityczny zwrot w lewo niegdysiejszego liberała, którym był Janusz Palikot, ani misje i patronaty Aleksandra Kwaśniewskiego, ani wreszcie powrót do steru SLD „silnego człowieka" – Leszka Millera.
Pomimo wyraźnych podziałów i problemów społecznych, pomimo przywiązania znacznej części Polaków do bezpieczeństwa socjalnego, współczesna polska lewica zdaje się coraz bardziej tracić kontakt z polityczną rzeczywistością i zamykać w politycznym skansenie. A wszelkie próby jej jednoczenia czy odnawiania przypominają słodzenie herbaty poprzez samo jej mieszanie.
Długi cień historii
Przyczyn tego stanu rzeczy upatrywać można rzecz jasna w wielkich aferach z okresu rządów Millera czy błędach poszczególnych liderów SLD. Ale sprawa wydaje się dużo bardziej zasadnicza, a przyczyny słabości polskiej lewicy – dużo głębsze.
Przyczyną fundamentalną jest oczywiście historia. Sentyment za PRL niegdyś dawał postkomunistycznej lewicy kilkadziesiąt, potem kilkanaście, a ostatnio zaledwie kilka procent społecznego poparcia. Na skutek naturalnych procesów społecznych wyborców ukształtowanych mentalnie w epoce Edwarda Gierka czy Władysława Gomułki zastępują nieuchronnie ci, którzy społecznie dorastali w czasach pierwszej „Solidarności", stanu wojennego czy przełomu roku 1989, a więc gdy socjalizm stracił w Polsce wszelką atrakcyjność ideową i prawie nikt nie chciał mieć nic wspólnego z powołującą się na niego władzą.