Nie rozumiem, dlaczego Tomasz Elbanowski w tekście dla „Rzeczpospolitej" („Mama Kopacz i tata Petru", 6 czerwca 2017 r.) próbuje obrazić rodziców protestujących przeciwko reformie edukacji. Przecież nie tak dawno sam organizował protest przeciwko zmianom w tej dziedzinie. Nie rozumiem, dlaczego zapisuje się do drużyny posła Jacka Żalka, który o milionie osób podpisujących się pod referendum mówi, że „to nie są obywatele"? Przecież nie tak dawno temu pan Elbanowski sam zbierał na ulicach podpisy i wie, że nikt ich nie składa bez zastanowienia. Nie rozumiem, bo nie chcę nawet myśleć, że przyczyną takiego zachowania jest 2 mln zł, które jego fundacja dostała z MEN na konsultacje.
Zmanipulowani?
Tomasz Elbanowski nie wypowiadał się, kiedy Anna Zalewska przedstawiła projekt ustawy, ani kiedy kolejni eksperci alarmowali, że zmiany są nieprzemyślane i idą w złym kierunku. Milczał, kiedy pisali do niego zdesperowani rodzice przerażeni planowaną pospiesznie reformą. Nie pomógł im, chociaż jego fundacja nosi szumną nazwę Rzecznik Praw Rodziców i choć byli to często ci sami rodzice, którzy kilka lat temu ramię w ramię z panem Tomaszem i jego żoną Karoliną buntowali się przeciwko reformie obniżającej wiek szkolny.
Postanowił jednak zabrać głos, gdy wniosek o referendum w sprawie reformy edukacji od blisko dwóch miesięcy czeka w Sejmie na rozpatrzenie. Gdy rośnie społeczny sprzeciw wobec zmian proponowanych przez MEN. Gdy sondaże mówią o tym, że 60 proc. Polaków jest przeciwnych reformie, a 62 proc. chce przeprowadzenia referendum w tej sprawie. Gdy rodzice w całej Polsce protestują przeciwko ignorowaniu ich zdania w sprawie ważnej dla przyszłości ich dzieci. Tomasz Elbanowski nie powiedział, niestety, co sądzi o samej reformie edukacji. Nie dowiemy się, czy fundacja Rzecznik Praw Rodziców będzie bronić dzieci przed nauką według podstaw programowych cofających szkołę i krytykowanych przez ekspertów. Nic nie wspomniał również o tym, jak zamierza pomóc rodzicom dzieci z klas 4–6, które z uwagi na zmianę podstawy programowej w środku cyklu edukacyjnego, nie opanują wielu partii materiału przewidzianego w obowiązkowym kształceniu ogólnym. Nie zaoferował wsparcia rodzicom dzieci z klas szóstych i pierwszych gimnazjalnych, które za dwa lata staną do walki o miejsca w szkołach średnich i w wyniku kumulacji roczników stracą szansę na wymarzone szkoły.
Nie dowiedzieliśmy się również, jaki pomysł ma dla młodzieży uzdolnionej artystycznie lub językowo, a której likwidacja gimnazjów uniemożliwia rozwijanie talentów. Dowiedzieliśmy się natomiast, co sądzi na temat osób angażujących się w kampanię referendalną. Wzorem partii rządzącej, która dzieli obywateli na lepszych i gorszych, podzielił rodziców na prawdziwych – czyli, jak mniemam, tych, którzy angażowali się w inicjatywę „Ratuj maluchy" – i nieprawdziwych, zaangażowanych w ratowanie tych samych dzieci, tylko o kilka lat starszych. Ci pierwsi to partyzanci, drudzy to armia wygarniturowanych polityków i związkowców. Ci autentyczni walczyli o dobro dzieci, ci nieprawdziwi to albo przebierańcy, czyli politycy udający rodziców, albo rodzice, którzy dali się wykorzystać politykom. Nie wiem, co uprawnia Elbanowskiego do dokonania takiego podziału, ale jest on obraźliwy wobec tysięcy zwykłych rodziców zaangażowanych w akcję zbierania podpisów.
Czy warszawski ojciec, który ze swoim synem zebrał ponad 1000 podpisów, uległ manipulacji? Na czyje zlecenie działała poznańska matka zbierająca z synem podpisy w centrach handlowych? Czy zielonogórscy rodzice, którzy wspólnie ze związkowcami zbierali podpisy na rynku, są gorsi i nieautentyczni, ponieważ nie przesłali podpisów pod adresy domowe innych rodziców, ale przekazali je do okręgowej siedziby ZNP? Czymże złym jest bliska współpraca z organizacją nauczycielską?