Kiedy Donald Trump w ubiegłym roku atakował Państwo Środka i groził wojną handlową, jeden z chińskich notabli sarkastycznie zauważył: „Oto amerykański prezydent, za którego kadencji Chiny staną się światowym numerem 1”. Trudno kwestionować ten punkt widzenia, gdy widzi się tysiące drapaczy chmur w wielomilionowych pulsujących życiem metropoliach, jak: Szanghaj, Pekin czy Hongkong, szybką kolej czy inne monumentalne projekty. Na całym świecie słychać zachwyt nad liczącą 5 tys. lat cywilizacją, wieloletnim wysokim tempem rozwoju i „nieograniczonymi” zasobami. Można odnieść wrażenie, że Chińczycy wynaleźli jakieś perpetuum mobile, skuteczną trzecią drogę, o której śniły kraje niechcące iść w stronę ani kapitalizmu ani komunizmu. Wrażenie to może być jednak złudne, a przed Chinami stają bardzo poważne zagrożenia.
Za fasadą wielkiej potęgi gospodarczej kryje się kraj, który dotąd rozwijał się dzięki ogromnym zasobom taniej siły roboczej, ekspansji eksportowej wspieranej przez państwo i kopiowaniu rozwiązań zachodnich. Jednak możliwości takiego rozwoju Chin już wygasają, a wielu ekspertów przekonuje, że kolejny światowy kryzys rozpocznie się właśnie tutaj. To dlatego z taką uwagą śledzono obrady zakończonego w środę XIX zjazdu partii komunistycznej w Pekinie. Analitycy rozbierają teraz na czynniki pierwsze wypowiedziane tam słowa prezydenta Xi Jinpinga, który ogłosił, że perspektywy są świetlane, a w 2050 roku Chiny staną się bogatym krajem socjalistycznym. Z jednej strony Chiny mają reformować gospodarkę, liberalizować rynki finansowe i otwierać drzwi dla zagranicznych inwestorów. Z drugiej zaś zapowiedział dalsze umocnienie państwowych firm. Trudno nie dopatrzyć się tu sprzeczności.
Państwowa kroplówka
Zacznijmy od tego, że Chiny wciąż są wielką zagadką i trudno w pełni miarodajnie oceniać ich sytuację gospodarczą. Obecny premier Li Keqiang przyznał przed dekadą, że nie wierzy oficjalnym danym dotyczącym PKB, a pogląd wyrabia sobie na podstawie produkcji elektrycznej czy wolumenie towarów przewiezionych koleją. I rzeczywiście, wzrost PKB Chin zadziwiająco zgadza się z rządowymi prognozami. Zaufania nie poprawiło odwołanie w ubiegłym roku szefa krajowego biura statystycznego za korupcję.
Nawet jednak w oficjalnych statystykach widać, że rozwój kraju spowolnił do poziomu najniższego od ćwierć wieku. W porównaniu z krajami zachodnimi czy Polską wzrost o 6,5–7 proc. to wynik świetny, ale dla Chin, które jeszcze niedawno rosły dwucyfrowo, to już gorsza wiadomość.
Tym bardziej że by go utrzymać, Chiny muszą sztucznie nakręcać koniunkturę, finansując wydatki państwa wielkim deficytem. Credit Swiss twierdzi, że kraj ma nawet ponad 10 proc. deficytu w finansach publicznych, choć według oficjalnych danych znajduje się on na poziomie 3–4 proc. Winnym są nie tylko władze centralne, ale i samorządy ogarnięte gigantomanią i utrzymujące nierentowne zakłady państwowe na swoim terenie.