Zaaferowany zbliżającymi się wyborami rząd bez wahania wszedł jednak w tę uliczkę. A im dalej w nią teraz wchodzi, tym bardziej ta uliczka jest ślepa. Zupełnie tak, jak to było z Kubusiem Puchatkiem, który im bardziej zaglądał do domku, szukając Prosiaczka, tym trudniej mu było przyjaciela tam znaleźć.
Dlaczego jest to ślepa uliczka? Sztuczne powstrzymywanie wzrostu cen poprzez budżetowe dopłaty lub rezygnację z części podatku można sobie wyobrazić (oczywiście z ważnych powodów społecznych – ale czyż wygranie wyborów nie jest bardzo ważnym powodem społecznym?).
Ekonomiści krzywią się, twierdząc, że oznacza to zafałszowanie informacji płynącej z rynku. Ludzie, w świętym przekonaniu, że ceny prądu nie wzrosną, nie chcą inwestować w oszczędzanie energii, a firmy produkujące energię nie mają odpowiedniej motywacji do modernizacji i odejścia od kosztownych technologii. Ale trudno, to przecież tylko zrzędzenie wyobcowanych z narodu elit. Uda się pewnie bez kłopotu znaleźć nowe elity, które potwierdzą, że pomysł z trwałym subsydiowaniem cen energii jest znakomity.
Problem jednak w tym, jaki charakter mają zmiany cen, które rząd chce powstrzymać. Jeśli jest to wzrost tymczasowy, po którym nastąpi spadek (jak to np. często bywa na neurotycznym rynku ropy naftowej), niedopuszczenie do podwyżki poprzez obniżenie podatków nakładanych na sprzedaż paliw może mieć sens. Oczywiście zawsze obciążony ryzykiem, bo jeśli ceny nie spadną, będzie trwały kłopot.
Również w takim przypadku rzecz nie jest beznadziejna. Jeśli ceny wzrosną i ustabilizują się na wyższym poziomie, rząd może po prostu zaakceptować fakt, że pojawił się nowy, stały wydatek (albo spadek dochodu), który trzeba co roku założyć w budżecie. Żyć się z tym jakoś da. Przynajmniej do czasu, gdy gospodarka nie znajdzie się w prawdziwych kłopotach. Tak jak w Iranie, w którym zmuszony przez kryzys rząd dwa miesiące temu musiał w końcu podnieść sztucznie zaniżoną cenę benzyny, co doprowadziło do zamieszek.