Był to czas nadziei związanych z integracją europejską i przygotowań do wielkiego rozszerzenia UE na wschód. Niektórzy podążali za „europejskim marzeniem”, że na targanym morderczymi konfliktami starym kontynencie powstanie quasi-federacja zdolna do konkurencji z wielkimi tego świata oraz do zapewnienia swoim obywatelom trwałego pokoju, bezpieczeństwa i dobrobytu. Jako przedstawiciel pokolenia „dzieci wojny” należałem do tej grupy entuzjastów . Rosło też przekonanie o konieczności i możliwościach globalnej koordynacji w takich kluczowych sprawach jak prawa człowieka i obywatela, działanie rynków finansowych, walka z nędzą i chorobami czy ochrona środowiska naturalnego.
Dzisiaj nasze ówczesne przesłanie brzmi jak ponury żart. W najlepszym przypadku można je uznać za naiwne. To boli. Trzeba zrozumieć, co się stało, dlaczego i jakie mogą być tego konsekwencje?
Co już się dzieje
Zestawmy znane fakty. W polityce gospodarczej coraz powszechniejszy staje się protekcjonizm. Nawet w Unii Europejskiej wznoszone są nowe bariery swobodnego przepływu dóbr, usług, kapitału i pracy. Dwa mocarstwa, które dominują w gospodarce światowej – Chiny i USA – angażują się w klasyczną wojnę celną rodem z lat 30. Globalne łańcuchy dostaw, kooperacji i outsourcingu ulegają skróceniu. Zasada optymalizacji kosztów zastępowana jest rozróżnieniem „swój – obcy”.
W przestrzeni publicznej wielu krajów promocja wartości wspólnotowych ustępuje miejsca coraz bardziej agresywnej nacjonalistycznej retoryce typu „America First”. Nierzadko towarzyszy jej wywoływanie złych duchów przeszłości, czego skrajnym przykładem jest podobizna kanclerz Merkel w esesmańskim mundurze na okładkach greckich czasopism.