Deklaracje premiera Mateusza Morawieckiego, że w 2020 r. Polska po raz pierwszy w historii będzie miała zrównoważony budżet, od początku roku były – mówiąc eufemistycznie – semantycznym nadużyciem. Dotyczyły budżetu centralnego, podczas gdy dla oceny zdrowia finansowego kraju liczy się saldo całego sektora finansów publicznych. To jego dotyczą unijne reguły fiskalne i to jemu przyglądają się inwestorzy i agencje ratingowe. Centralny budżet zrównoważyć jednak łatwiej. Wystarczy parę sztuczek księgowych, jak ta, żeby wypłatą niektórych świadczeń socjalnych zajął się specjalnie powołany fundusz, wyłączony poza nawias budżetu państwa. A na poziomie całego sektora finansów publicznych deficyt wyniesie, według założeń samego rządu, 1,2 proc. PKB. Według agencji ratingowych będzie wyższy.
Takie zabiegi nie przysparzają rządowi wiarygodności. Gorszy może być jednak inny koszt fiksacji na punkcie „zrównoważonego budżetu". Jeśli mimo księgowych sztuczek spowolnienie gospodarcze będzie utrudniało osiągnięcie tego celu, rząd za wszelką cenę będzie szukał łatek na fiskalną dziurę. Za przejaw tych poszukiwań można uznać choćby planowany podatek od słodzonych napojów. Jego konstrukcja nie pozostawia wątpliwości, że troska o tuszę Polaków nie była główną przesłanką inicjatorów. Wcześniej te same poszukiwania zaowocowały pomysłem likwidacji limitu składek na ubezpieczenia społeczne, który szczęśliwie nie wszedł w życie. Im gorsze wieści będą płynęły z polskiej gospodarki, tym większa będzie jednak wulkanizacyjna aktywność rządu.
Wiem, że to zabrzmi jak „wina Tuska", ale jest w tym pewien paradoks, że rząd, mierząc się z absurdalnymi ostrzeżeniami opozycji, że wiedzie Polskę ku katastrofie fiskalnej, postanowił za wszelką cenę pochwalić się zrównoważonym budżetem, zdając sobie sprawę z tego, że będzie to równowaga pozorna. I że w warunkach spowolnienia gospodarczego politykę fiskalną należy raczej łagodzić, niż zaostrzać.