Euro – na pewno nie teraz

W czasie dziesięciu lat funkcjonowania strefy euro stopa wzrostu należących do niej krajów była dużo niższa od stopy wzrostu krajów Unii, które do niej nie przystąpiły. Trzeba to traktować jako ostrzeżenie – pisze ekonomiczny doradca prezydenta RP

Publikacja: 10.02.2009 01:06

Euro – na pewno nie teraz

Foto: Rzeczpospolita

Red

Sprawa zastąpienia złotego przez euro stała się praktycznym problemem po naszym wstąpieniu do Unii, jednak realizacja tego zobowiązania (zwolennicy powiedzieliby: tej szansy) nie ma określonego terminu. W praktyce Polska może – w zależności od oceny celowości – przystąpić do strefy euro (pod warunkiem spełnienia kryteriów) albo już za trzy – cztery lata, albo choćby za 15 lat, zakładając, że system euro… będzie nadal istniał. Konieczność szybkiego podjęcia decyzji właśnie teraz to konsekwencja piarowskiej strategii Donalda Tuska.

[srodtytul]Przyzwolenie społeczne[/srodtytul]

Moja hipoteza jest taka: premier chciał, by jego pobyt w Krynicy jesienią ubiegłego roku stał się źródłem ważnego newsa i… podał termin wstąpienia do strefy euro (zresztą technicznie niewykonalny – 2011 r.). Nie tylko wcześniej nie podjął próby uzyskania politycznego konsensusu, ale nawet zaskoczył własny rząd. Trzeba to zachowanie ocenić bardzo surowo.

Każdy jednak, kto (jak wyżej podpisany) czytał w przeszłości artykuły obecnego ministra finansów w sprawie zastąpienia złotego euro (Jacek Rostowski zgłaszał – powszechnie krytykowaną – propozycję natychmiastowego i jednostronnego wprowadzenia euro bez uzgodnienia z Unią), wie oczywiście doskonale, że (po ochłonięciu z zaskoczenia) obecny rząd pomysłowi Tuska przyklaśnie. I tak się też stało.

Ale decyzja o przystąpieniu do strefy to nie tylko decyzja implikująca konieczność zmiany konstytucji. To decyzja rangi ustrojowej o rozległych następstwach natury ekonomicznej, społecznej i politycznej. Nawet więc gdyby nie było problemu uzyskania w parlamencie większości dla zmiany konstytucji, istniałby (i istnieje) problem pozyskania szerokiego przyzwolenia społecznego.

Generalna kwestia przystąpienia do strefy może być rozpatrywana w kontekście politycznej suwerenności kraju (nie jest to – jak niektórzy sugerują – nieistotny aspekt decyzji) i/lub pod kątem bilansu skutków dla gospodarki. Przyjęcie jako ważnego „kryterium suwerenności” prowadzi do negatywnej decyzji, bo z pewnością rezygnacja z krajowego pieniądza jest równoznaczna z rezygnacją z ważnego atrybutu suwerennego państwa. Niestety nie ma przesłanek dla ściśle obiektywnego ustalenia ekonomicznych następstw wejścia do strefy. Upraszczając, można powiedzieć, że konkurują ze sobą dwie perspektywy badawcze.

Niektórzy akcentują uwarunkowania „realnej konwergencji” (do tego nurtu można zaliczy opracowanie Ryszarda Domańskiego, Andrzeja Kaźmierczaka i Jerzego Żyżyńskiego przygotowane dla Kancelarii Prezydenta) i analizują przede wszystkim względny poziom rozwoju gospodarczego, struktury gospodarcze i charakter zasobów. W tym nurcie dociekań podkreśla się, że Polskę dzieli duży dystans od krajów starej Unii – zarówno pod względem poziomu PKB na mieszkańca, jak i wyposażenia w takie zasoby jak kapitał ludzki i infrastruktura.

Faktycznie, polskie PKB na mieszkańca ciągle oscyluje wokół 50 proc. przeciętnej unijnej i jest faktem, że gdy w 1999 roku wprowadzano euro, żaden kraj nie odstawał tak poważnie od średniej, jak obecnie odstaje Polska. Są też inne cechy naszego względnego zapóźnienia, a ci, którzy je akcentują, są też przekonani, że rezygnacja z krajowego pieniądza „doganianie” pod każdym względem utrudni.

Tę ostatnią konkluzję trudno uznać za dowiedzioną, ale są poważne argumenty przemawiające na jej rzecz. Wprawdzie w okresie dziesięciu lat funkcjonowania strefy euro tylko jeden względnie słabiej rozwinięty kraj doznał niepowodzenia (Portugalia), ale – co jest wielkim kłopotem entuzjastów euro – stopa wzrostu krajów należących do strefy (średniorocznie 2,4 proc.) była dużo niższa od stopy wzrostu krajów Unii, które do strefy nie przystąpiły (3,3 proc.).

Nie należy wyciągać z tego łatwych wniosków, ale tę różnicę trzeba traktować jako ostrzeżenie. Na poważne potraktowanie zasługuje też opinia, zgodnie z którą przezwyciężenie względnego zacofania jest trudniejsze, gdy gospodarka musi bezwzględnie respektować postanowienia z Maastricht (przede wszystkim niski deficyt budżetowy i 60 proc. PKB jako limit długu publicznego). Nie jest to pogląd powszechnie podzielany, ale ogólniejsza hipoteza, że trudno jest pogodzić wymóg rygorystycznej stabilności makroekonomicznej z wysoką dynamiką gospodarczą powinna być starannie rozważona.

[srodtytul]Z wewnątrz czy z zewnątrz[/srodtytul]

Konkluzja normatywna, jaka wynika z dociekań w obrębie „konwergencji realnej”, jest oczywista: nie spieszyć się z wstąpieniem do strefy euro. Ile czekać? Przynajmniej tak długo, by osiągnąć względny poziom zaawansowania rozwojowego, jaki miały w 1999 roku takie kraje, jak Hiszpania, Grecja, Portugalia. To by oznaczało – zakładając, że Polska rozwijać się będzie w tempie szybszym od krajów „starej Unii” przynajmniej o dwa procent – odłożenie decyzji na dekadę. W praktyce nie musielibyśmy obecnie nic przesądzać.

Ekonomiści (z pewnością jest to grupa większościowa) analizujący celowość przystąpienia do strefy euro przede wszystkim przez pryzmat „konwergencji nominalnej” skłonni są podkreślać dotychczasowe sukcesy strefy euro rozumiane jako osiągnięcie znacznej stabilności (niska inflacja, niskie stopy procentowe, niewielkie deficyty budżetowe). Podkreślają te osiągnięcia, ponieważ są przekonani, że te czynniki mają rozstrzygające znaczenie dla rozwoju gospodarczego.

Z tą hipotezą są jednak dwa kłopoty: na razie to się w strefie euro nie bardzo potwierdza (w dokumencie MF z grudnia ubiegłego roku ocenia się to krótko: „niższy niż oczekiwany wzrost gospodarczy w strefie euro nie jest wynikiem powstania UGW, lecz braku reform strukturalnych w państwach strefy euro”), a ponadto ocena funkcjonowania strefy euro zbudowana jest na analizie okresu dla światowej gospodarki bardzo korzystnego – dopiero obecny kryzys będzie poważnym sprawdzianem.

Ekonomiści orientacji „konwergencji nominalnej” – co oczywiste – budują prognozę następstw przystąpienia Polski do strefy euro, przyjmując w szczególności, że redukcja stóp procentowych przyniesie wzrost inwestycji, redukcja ryzyka kursowego sprzyjać będzie intensyfikacji handlu zagranicznego (co zwiększy konkurencję i przyczyni się do wyższej efektywności) itd. Wszystko to ma umożliwić zwiększenie stopy wzrostu o jakieś 0,2 – 0,3 proc. rocznie. Tak jest szacowany „zysk netto”, bo analizy sporządzane w tym nurcie nie abstrahują od pewnych następstw negatywnych (np. związanych z brakiem synchronizacji cykli gospodarczych; co jest zresztą kwestią sporną).

Prognoza korzyści odzwierciedla oczywiście różne założenia, które analitycy przyjęli, by oszacować rezultat różnych zmian. Trudno te szacunki uznać za specjalnie wiarygodne, ale też nie ma podstaw, by je uznać po prostu za błędne. Także zresztą optymistyczna ocena dotycząca możliwości szybkiego spełnienia przez Polskę kryteriów z Maastricht nie jest po prostu błędna lub po prostu prawdziwa. Jest poprawna, ale chyba wysoce niepewna.

Argumenty wyżej przytoczone obrazują, jak sądzę (mimo uproszczeń i skrótów), istotę problemu, przed którym stoimy, gdy mamy podjąć decyzję o przystąpieniu Polski do strefy euro – niepewność, której nie można zasadniczo wyeliminować przez „pogłębienie badań” (co nie oznacza, że z „pogłębiania” należy zrezygnować). W kwestii zasadniczego wyboru tylko jedno wydaje się pewne: gdybyśmy byli krajem wyżej rozwiniętym, to bilans kosztów i korzyści byłby bardziej satysfakcjonujący. Ale już odpowiedź na pytanie, czy lepiej „doganiać”, będąc na zewnątrz czy wewnątrz strefy, stanowi zasadniczą oś sporu.

Racjonalizacja tego sporu nie jest możliwa na drodze np. uściślenia ocen dotyczących synchronizacji cykli. Ważniejsze są zgoła aksjologiczne wybory dotyczące ustrojowego ładu gospodarki. Zwolennicy bardzo liberalnej (rynkowej) formuły kapitalizmu opowiedzą się z pewnością za szybkim wstąpieniem do strefy, bo z tyłu (albo i z przodu) głowy noszą przekonanie, że to będzie oznaczać, iż polskie państwo nie będzie w istotnym stopniu oddziaływać na gospodarkę (nawet poprzez politykę pieniężną).

Z tych samych powodów zwolennicy formuły socjalno-etatystycznego kapitalizmu będą namawiać do odroczenia terminu, licząc, że oddziaływanie narodowego państwa stanowić będzie skuteczne wsparcie procesów rozwojowych. Bliski jest mi ten drugi punkt widzenia, ale wiem, że rozstrzygnięcie sporu na seminarium nie jest ani możliwe, ani rozsądne. Jesteśmy tu skazani na rozstrzygnięcie polityczne – ważne, by dokonać go w trybie demokratycznym.

Obywatele mogą tego dokonać w referendum, odpowiadając na pytanie, czy są za względnie szybkim przystąpieniem do strefy (powiedzmy przed 2015 r.) czy za odroczeniem tego terminu. Wbrew temu, co głoszą różni zarozumialcy, kompetencje obywateli nie są tu zasadniczo gorsze niż polityków i ekonomistów. Przysłowiowy Kowalski do rozstrzygnięcia tej kwestii nie ma mniejszych kompetencji (tylko inne) niż np. posłowie Zbigniew Chlebowski lub Przemysław Gosiewski.

[srodtytul]Manipulacja opinią[/srodtytul]

Referendum jest jednak ryzykowne z innych powodów. Przede wszystkim dlatego, że zapowiedź rządu przystąpienia do strefy euro, gdyby była potem zdezawuowana przez wyborców, mogłaby przynieść bardzo niepożądaną „reakcję rynków”. Lepiej tego uniknąć. Druga sprawa w poważnym stopniu dotyczy nie tylko (a nawet nie najbardziej) rozstrzygnięcia w referendum, ale wszelkich rozstrzygnięć w trybie politycznym. To kwestia wyeliminowania (a skromniej – ograniczenia) manipulacji opinią publiczną.

Obecnie ogromna większość mediów przyjęła na siebie misję przekonania Polaków do euro. W mediach debata często jest zastępowana agitacją. Przytaczałem wyżej informację o niższej stopie wzrostu w krajach strefy euro w stosunku do krajów Unii, które euro nie przyjęły. Nie mam wątpliwości, że gdyby było odwrotnie, to byłby to koronny argument w agitacji. Ale jest jak jest i w związku z tym ten ważny fakt jest skrzętnie skrywany (podobnie jak fakt niechęci obywateli do podatku liniowego).

Niestety, wiele wskazuje na to, że kwestia przystąpienia Polski do strefy euro stała się przedmiotem bardzo doraźnej gry politycznej. To niebezpieczna zabawa. Nie wydaje mi się, by rząd na serio zakładał, że Polska przystąpi do unii monetarnej już w 2012 roku. Gdyby tak miało być, to chyba już powinny się rozpoczynać konsultacje z Brukselą w sprawie wysokości „zamrożonego kursu” złotego. Pewnie pełnomocnikiem rządu ds. euro nie zostałby nikomu nieznany urzędnik Ministerstwa Finansów. Obawiam się więc, że sprawa euro to dla rządu po prostu alibi dla pasywnej polityki w obliczu kryzysu gospodarczego.

W ogromnej większości krajów – niezależnie od politycznej barwy rządu – podjęte zostały różne (na ogół zmasowane) działania. Polegają one albo na „zasilaniu w płynność” sektora finansowego, albo na bezpośrednim powiększaniu rozmiarów globalnego popytu przez rządowe wydatki (albo na jednym i drugim). Inaczej w Polsce, gdzie rządowy pakiet antykryzysowy ma całkowicie iluzoryczny charakter.

Nie powinno to dziwić, bo sternik gospodarczej nawy (m.in. Rostowski) jest ideowym przeciwnikiem aktywnej interwencji państwa (kilka lat temu zwalczał w swojej publicystyce tych, co obawiali się deflacji). Rządowa strategia jest więc nadal nastawiona na redukowanie deficytu budżetowego i można – rzetelnie – argumentować, że jest to zgodne z celem ogłoszonym jako priorytetowy: wstąpienie do strefy euro w 2012 roku.

Rządowa polityka jest groźna nie tylko dlatego, że prowokuje „rozczarowanie rynków”, gdy się okaże, że jednak do strefy euro nie wstąpimy w zapowiadanym terminie, ale i dlatego, że brak realnych działań antykryzysowych nie pozwoli nam uniknąć recesji – ze wszystkimi tego dramatycznymi następstwami.

[srodtytul]Kompromis[/srodtytul]

W przeciwieństwie do wielu obserwatorów nigdy nie byłem rozczarowany, że nie powstała koalicja PO – PiS, ale to nie oznacza, by zajadła polityczna wojna między tymi ugrupowaniami dobrze służyła polskim interesom. W obliczu gospodarczego kryzysu i wobec konieczności określenia strategii przystąpienia do strefy euro potrzebne jest poszukiwanie kompromisu. Do jego powstania mógłby się przyczynić prezydent, który ma możliwość (a może i powinność) działania w trójkącie: rząd, opozycja, NBP.

Na czym mógłby polegać kompromis, który moim zdaniem byłby działaniem na rzecz dobra wspólnego? Rząd (i PO) powinien wycofać się z niemądrego i podyktowanego doraźnym politycznym interesem postulatu bardzo szybkiego (przed 2015 r.) wstąpienia do strefy euro. To by otwierało drogę do – choćby wymuszonych doraźną sytuacją gospodarczą – elastycznych zmian w polityce gospodarczej.

PiS powinien zrezygnować z postulatu referendum jako warunku zmiany konstytucji, co by oznaczało, że większość parlamentarna wyłoniona w następnych wyborach będzie miała możliwość podjęcia swobodnej decyzji w sprawie przystąpienia do strefy euro.

[i]Autor jest ekonomistą i publicystą, był twórcą i liderem Unii Pracy. Obecnie społecznie doradza prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu w sprawach gospodarczych[/i]

Sprawa zastąpienia złotego przez euro stała się praktycznym problemem po naszym wstąpieniu do Unii, jednak realizacja tego zobowiązania (zwolennicy powiedzieliby: tej szansy) nie ma określonego terminu. W praktyce Polska może – w zależności od oceny celowości – przystąpić do strefy euro (pod warunkiem spełnienia kryteriów) albo już za trzy – cztery lata, albo choćby za 15 lat, zakładając, że system euro… będzie nadal istniał. Konieczność szybkiego podjęcia decyzji właśnie teraz to konsekwencja piarowskiej strategii Donalda Tuska.

Pozostało 96% artykułu
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację