[b][link=http://blog.rp.pl/salik/2009/04/26/choroba-lot-moze-byc-smiertelna/]skomentuj na bloga[/link][/b]
Od dziesięciu lat nie było raportu NIK, który nie wykryłby w spółce jakichś nieprawidłowości. W 1998 r. okazało się, że firma wydaje 71 tys. bezpłatnych biletów. W 2004 r., że w wyniku nieudanej prywatyzacji straciła 260 mln zł, a ówczesny inwestor, SAirLines wypłacał członkom zarządu LOT niemal równowartość ich pensji. W 2007 r. NIK uznał, że pogarszająca się kondycja spółki to zasługa błędów ministrów skarbu z rządu premiera Jerzego Buzka. Teraz okazuje się, że w szczytowym okresie surowcowej hossy firma podpisała umowy na dostawy paliwa, po czym zabezpieczyła się przed dalszym wzrostem cen. A gdy te spadły, straty LOT dramatycznie wzrosły.
LOT to przypadek kliniczny. Studenci powinni obowiązkowo omawiać go na zajęciach jako przykład tego, jak to, co państwowe, jest niewydajne w porównaniu z tym, co prywatne. Przerost zatrudnienia, dyrektorzy mianowani z politycznego klucza i niegospodarność – to przyczyny choroby. Objawy to 700 mln zł straty i niepewna przyszłość. Nie wiadomo, czy pacjenta da się uratować.
Wiara w to, że Polskie Linie Lotnicze w państwowych rękach mogą przetrwać kryzys, nie ma żadnego uzasadnienia. Już w ubiegłym roku opublikowano raport, w którym polska spółka była jedną z 50 linii zagrożonych bankructwem – obok tak znanych firm jak SAS, Alitalia czy węgierski Malev. Poważne straty miały pod koniec 2008 roku Air France/KLM i British Airways.
Z poważnymi kłopotami borykają się więc nawet lotniczy potentaci, a tak niewydolna spółka jak LOT właściwie nie ma szans na przetrwanie. Problem w tym, że prywatyzacja firmy w obecnej sytuacji nie przyniesie kokosów.