Ale to nie wszystko, kilku się bowiem nie zgłosiło, nie mając pewności, że frakcja polityczna, która im to proponuje, ma szansę przeforsować ich w ostatecznym wyborze. W tej samej informacji podano, że jest to szósty konkurs w ostatnich trzech latach. To oznacza, że w tym czasie było pięciu prezesów, co daje lekko ponad pół roku urzędowania na jednego.
Ta statystyka pokazuje, że w okresie tych trzech lat ok. 200 czołowych menedżerów polskiej bankowości (30 zgłoszeń + pięciu, którzy się nie zgłosili, bo popierające ich frakcje nie dawały gwarancji wygranej – razy sześć) ubiegało się lub wyrażało zainteresowanie byciem prezesem PKO BP. Ponieważ nie znalazłem się w żadnej z tych grup, można przyjąć, że poniższe uwagi są obiektywne w potocznym sensie tego słowa.
Otóż konkurs na prezesa PKO BP oceniam jako ważne zjawisko biznesowo-polityczne dla Polski. Menedżerom daje poczucie wielkich szans, klasycznej buławy noszonej w dyplomatce. Tym bardziej bezpiecznej, że przegrana w tak upolitycznionej grze nie hańbi. Prezesom, którym udało się wygrać, daje duży zastrzyk adrenaliny, porównywalny do rodeo, z tym że tam czas jest mierzony w sekundach, a tu w miesiącach. Politykom – poczucie wielkiej władzy i wyraz troski o perłę w koronie polskiej gospodarki. Dla konkretnej frakcji przegrana w jednej edycji może się odwrócić w następnej w zwycięstwo, a przeciętnie taka szansa pojawia się co pół roku.
W końcu dla mediów jest to niesamowita gratka, bo daje możliwość spekulacji, analiz, dojścia do źródeł, dowiedzenia się czegoś w pierwszej kolejności.
Tak więc wybory prezesa PKO BP są fenomenem multiśrodowiskowym, o dużym natężeniu napięcia i emocji, wręcz widowiskiem. Nic więc dziwnego, że istnieje zapotrzebowanie na w miarę częste powtórki – tak jak udanych festiwali czy seriali albo imprez sportowych. Warunkiem, aby ten mechanizm powtarzalności funkcjonował, jest status własnościowy. Ten bank musi pozostać państwowy.