Minister finansów Jacek Rostowski występuje tylko z dobrymi wiadomościami. Toteż w piątek dziennikarzy uspokajała wiceminister Elżbieta Suchocka-Roguska. Przekonywała, że mimo rekordowej dziury w finansach publicznych wszystko idzie zgodnie z planem. 25 miliardów złotych deficytu w marcu to po prostu skutek splotu niekorzystnych zjawisk i na koniec roku wszystko będzie dobrze.
Ekonomiści są jednak znacznie bardziej wstrzemięźliwi. Obawiają się, że to efekt nie tylko nagromadzenia w czasie planowanych wydatków, ale i spadku przychodów.
Wszystko staje się jasne, jeśli policzymy, ile naprawdę wynosi tegoroczny deficyt. Gdy do tych zapisanych w ustawie budżetowej 52 miliardów złotych dodamy 15 miliardów współfinansowania unijnych dotacji. Jeżeli policzymy jeszcze planowany deficyt agencji rządowych, obligacje Funduszu Drogowego, likwidację rezerwy demograficznej, to otrzymamy prawdziwą dziurę w budżecie rzędu około 100 miliardów złotych. Przy tej kwocie deficyt 26 miliardów zł po pierwszym kwartale jest całkiem zrozumiały.
Jeszcze kilka lat temu w tej sytuacji rząd gorączkowo pracowałby nad planem ograniczania wydatków i powiększania przychodów. Dziś nikogo to specjalnie nie obchodzi. Co więcej, w Sejmie mądre głowy wymyśliły, jak manipulować definicjami, żeby kolejne składniki długu publicznego z nich wyłączyć. Jak nie powiększając deficytu, budżet ma pożyczyć pieniądze ZUS? Jak nie wliczać do długu publicznego kapitału pożyczonego na drogi?
Przereklamowana dziura ministra Bauca, czyli synonim rekordowego deficytu budżetowego z 2001 roku – to były 33 miliardy złotych. Mimo ożywienia gospodarczego wszystko wskazuje na to, że w tym roku ustanowiony zostanie nowy symbol i w następnych latach deficyt będziemy odnosić do dziury Rostowskiego.