Przekonanie rynku, że były bankrut jest wart, by zapłacić ponad 30 dolarów za akcję, to jednak sukces. I to sukces ciężko zapracowany.

Bo dzisiaj General Motors nie jest tym samym finansowo-przemysłowo-usługowym molochem, który w lutym 2008 r. zaszokował rynki finansowe stratami bliskimi 40 mld dolarów. Zmienił praktycznie wszystko. Odciął to, co przynosiło straty, wymyślił modele samochodów, które się sprzedają, postawił na te rynki, które przynoszą zyski, porozumiał się ze związkami zawodowymi. Pozostawił za sobą część nazywaną złym GM – nieatrakcyjne aktywa, które przeznaczono do likwidacji. Odnowa jak marzenie.

Powodzenie oferty GM to także jeden z niewielu niekwestionowanych sukcesów administracji Baracka Obamy, który zapalił się do pomysłu prof. Jamesa Sheina z Northwestern University, autora określenia "czyste, chirurgiczne bankructwo". Tyle że najprawdopodobniej potrzeba będzie jeszcze dwóch lat, czyli czasu do kolejnych wyborów w USA, aby państwo całkowicie pozbyło się akcji GM. Była to zatem inwestycja na całą kadencję.

Kreatywni księgowi są innego zdania i już ogłaszają sukces Obamy.

Przypominają, że 20 mld dol. z pożyczonych 50 pochodziło od administracji George'a Busha. Tyle że podatnika w Stanach Zjednoczonych mało to obchodzi.