Pomysł, żeby w czasach lawinowego narastania długu publicznego obniżyć, a nie podnosić ograniczające go ustawowe limity, jest mistrzostwem świata propagandy. Tylko pozornie oznacza to pełne wyjście w stronę postulatów ekonomistów, którzy narzekają, że nikt nie panuje nad deficytem budżetu i długiem.

Mistrzostwa propagandy są efektem kolejnych zabiegów z dziedziny kreatywnej księgowości. Zapisane w ustawie o finansach publicznych progi zadłużenia, które mają zostać obniżone, nie obejmowałyby zobowiązań wynikających z reformy emerytalnej z 1998 roku. Zmiany oznaczałyby, że rząd przyjmuje odpowiedzialność tylko za długi wynikające z bieżących wydatków sektora publicznego, a koszty emerytur zostawia następnym pokoleniom. Nieco wcześniej z długu wyłączono już zobowiązania wynikające z finansowania inwestycji drogowych.

Ten pomysł ma także dobre strony. Zmusza rząd do pilnowania wysokości bieżących wydatków (z czym gabinet Tuska ma problemy) i nie likwiduje korzyści, jakie dla przyszłości państwa niosą fundusze emerytalne. Są też problemy. Jak liczyć zobowiązania wynikające z reformy emerytalnej? Już teraz Ministerstwo Finansów szacuje je o kilkadziesiąt mld zł wyżej niż ekonomiści. I czy rząd po zakończeniu batalii o OFE nie zażąda np. wyłączenia z długu kosztów reformy służby zdrowia?

Jednak najważniejsze pytanie dotyczy Brukseli. Jeżeli jej pomysł się nie spodoba, to całe te mistrzostwa propagandy trzeba będzie odwołać.