Cały świat zastanawia się dziś, co zrobić z Chinami. Jak traktować państwo, które już w roku 2027 – według prognoz banku Goldman Sachs – stanie się największą potęgą gospodarczą świata? Jak rozmawiać z chińskimi komunistami, którzy z jednej strony wyznają kult wolnego rynku, a z drugiej wciąż wymachują czerwonymi sztandarami? Czy przyjmować inwestorów z Państwa Środka z otwartymi ramionami, czy raczej stanowczo odrzucać ich zaloty?

Różnice zdań występują nawet wśród polityków o bardzo zbliżonych poglądach. Gdy Barack Obama podejmuje z honorami prezydenta ChRL, lider demokratycznej większości w Senacie Harry Reid nazywa Hu Jintao „dyktatorem" i bojkotuje uroczystą kolację w Białym Domu. W przyszłości ostre słowa wobec Pekinu będą przychodziły zachodnim przywódcom z coraz większym trudem. Hillary Clinton spytała w 2009 r. ówczesnego premiera Australii Kevina Rudda: „Jak możemy twardo rozmawiać z kimś, kto jest naszym bankierem?". Rudd, znawca Chin, posługujący się płynnie językiem mandaryńskim, odpowiedział: „Trzeba integrować Chiny ze społecznością międzynarodową, ale należy być także gotowym na użycie siły, gdyby coś poszło nie tak".

Chińczycy chcą ograniczyć wpływy Stanów Zjednoczonych na Dalekim Wschodzie (na razie) i stać się jedynym hegemonem w tym regionie. Zbroją się na wielką skalę, a jednocześnie mają Amerykę w garści, kupując bony skarbowe USA i utrzymując tamtejszą gospodarkę przy życiu. Chiny kredytują też kilka krajów europejskich, m.in. Grecję, Portugalię i Hiszpanię. I są kredytodawcą na tyle pożądanym, iż podczas niedawnej wizyty w Madrycie wicepremierowi ChRL zorganizowano spotkanie nawet z królem Juanem Carlosem. Chiny kupują również polskie obligacje i coraz chętniej inwestują nad Wisłą. Pożyczkowe potrzeby Polski raczej nie będą malały, a Chińczycy owych pożyczek będą nam z przyjemnością udzielać. Przyszedł chyba czas na poważną debatę – rzeczową i wyważoną – o roli chińskich pieniędzy w polskiej gospodarce. Abyśmy nie musieli za kilka lat pytać Kevina Rudda, jak rozmawiać z „naszym bankierem