Po blisko dwóch latach, kiedy to większość zatrudnionych godziła się – w imię walki z kryzysem – na zatrzymanie wzrostu płac, a niekiedy nawet na ich obniżki, w zamian za zachowanie etatów, najwyraźniej nastał czas odreagowania.
Pytanie tylko, czy nie za wcześnie. Rządowa propaganda sukcesu, której symbolem była zielona wyspa, zrobiła swoje, rozbudziła oczekiwania, ale dziś już wiadomo, że nasz wzrost gospodarczy, choć nadal na tle większości krajów europejskich wysoki, znacząco zależy od dalszego rozwoju sytuacji na kontynencie. A tej daleko do stabilności. Choć wyniki naszych firm są lepsze niż rok temu, to wiele z nich stoi przed koniecznością podnoszenia cen z racji zwiększenia kosztu importowanych surowców czy podzespołów, cały czas grozi nam wzrost inflacji, a nasza wydajność pracy wciąż jest rażąco niska. Dlatego zapowiedzi powrotu rynku pracownika, który będzie dyktował swoje warunki pracodawcom, są chyba przedwczesne.
Nie zmienia to faktu, że dla wielu grup zawodowych, zwłaszcza specjalistów, idą lepsze czasy. Ale i tu wzrost zarobków nie będzie chyba mechaniczny. Po kryzysie firmy raczej będą go wiązać ze wzrostem produktywności i wynikami, by dzielić się tym, co naprawdę zostało wypracowane, a nie "ogólną poprawą sytuacji". To już nie te czasy.