Nowy pakiet pomocowy został przyjęty – Ateny zapłacą niższe odsetki,  a spłata zadłużenia będzie wydłużona. Sytuacja została opanowana aż do kolejnego wybuchu finansowej bomby, na której świat siedzi od czasu upadku amerykańskiego banku Lehman Brothers  w 2008 roku.

Chyba tylko najwięksi ekonomiczni naiwniacy wierzyli, że najgłębszy kryzys strefy euro od czasu jej powstania w 1999 roku może spowodować rozpad tego klubu 17 państw i powrót  do walut narodowych. To się nikomu nie opłaca. Przede wszystkim Niemcom i Francuzom. A to oni w Unii rozdają karty.

Gdyby Grecja w niekontrolowany sposób  stała się niewypłacalna,  banki z tych krajów mogłyby upaść. Łącznie inwestorzy zagraniczni posiadają obligacje greckie  za 150 mld euro. Strata całej tej kwoty mogłaby zabić niejeden bank. Berlin i Paryż musiałyby więc bezpośrednio ratować swoje banki. A tak walczą z kryzysem nie na swojej ziemi, ale na swoich warunkach.

Powrotu narodowych  walut nikt nie chce z jeszcze jednego powodu – nowe narodowe waluty zapewne gwałtownie by się umocniły, redukując – nawet do zera  – rentowność gigantycznego eksportu Francji czy Niemiec. Angela Merkel i Nicolas Sarkozy dobrze o tym wiedzą, dlatego trwają w trudnym związku z całą strefą euro, którego spójność inwestorzy testują od kilku kwartałów.

Zatem w imię interesów niemieckich i francuskich Unia ciągnie Grecję za uszy. Pytanie tylko, czy Berlin  i Paryż zdołają teraz zmusić Ateny do głębokiej gospodarczej transformacji. Bo nie może być tak,  że Europa z pieniędzy podatników będzie płacić,  a Grecy – strajkować.