Nie. Pisanie książki mnie uspokoiło. Przyglądałem się doświadczeniom z przeszłości. Epidemiom i pandemiom, które miały miejsce, również kryzysom gospodarczym. Doszedłem do wniosku, że końca świata nie będzie, nic na to nie wskazuje.
Czyli pisanie było dla pana terapią?
Tak. Stan zagrożenia i niewiedzy jest najgorszą rzeczą, jaka może się wydarzyć. Kiedy zacząłem się temu spokojnie przyglądać, to doszedłem do wniosku, że przed nami są bardzo ciężkie czasy, ale mimo wszystko nie przesadzajmy. Katastrofa globalna, epidemiologiczna, gospodarcza ani polityczna raczej nam nie zagraża. Oczywiście wiele zagrożeń może się w jakiejś skali zrealizować.
Pisze pan, że koronawirusowi towarzyszyło czterech jeźdźców: pandemia, recesja, kryzys finansowy i skutki polityczne. Który wywoła największe spustoszenia?
Nie wiadomo. Pierwszy jeździec już przejechał, jest z nami, sytuacja została opanowana. Drugi jeździec jest najpoważniejszy, nadchodzi recesja. Niektórzy mówią, że najgorsze już minęło, bo skończył się lockdown. Jednak wchodzimy w okres ciężkiej recesji, która będzie trwała wiele kwartałów. Mówimy o 5–10 proc. PKB. Rok temu nazwalibyśmy to katastrofą gospodarczą. Kiedy przedsiębiorstwa zaczną zwalniać ludzi, rząd nie będzie w stanie wspierać firm, to może dać ciężkie efekty. Może pojawić się dwucyfrowe bezrobocie.
Po tym jeźdźcu trup będzie słał się gęsto, a krew lała strumieniami?