Jeszcze niedawno mogliśmy w gruncie rzeczy ze sporym dystansem obserwować, jak wielu naszym partnerom z Unii Europejskiej na szyi zaciska się pętla długu. Kryzys zmusił część z nich do wydawania gigantycznych pieniędzy na ratowanie swoich banków. Część stanęła w obliczu problemów po prostu dlatego, że recesja doprowadziła do spadku dochodów budżetowych (a wydatki w okresie gorszej koniunktury zwykle rosną). Polska należy do tych nielicznych szczęśliwców, których jak dotąd kryzys dotknął tylko umiarkowanie. Mimo to i dla nas dług publiczny jest pierwszoplanową. I projekt budżetu na 2012 r. nieustannie o tym przypomina.

W naszym przypadku o zaciskaniu się pętli długu wprawdzie nie ma mowy, ale pierwsze

sygnały takiego zagrożenia są już widoczne. Wystarczy popatrzeć, od jak wielu warunków zależy to, by dług (publiczny, nie tylko centralnego budżetu) nie sięgnął 55 proc. PKB i by nie powstała konieczność natychmiastowego równoważenia budżetu. Finanse samorządów, tempo wzrostu PKB, inflacja, głośny ostatnio kurs walutowy – to tylko kilka czynników z długiej listy. W takich warunkach, jeśli sytuacja gospodarki i budżetu jest dobra – czy nie powinniśmy czuć się pod względem długu komfortowo?

Warto przypominać obecnemu rządowi, że nie zrobił wystarczająco dużo, by ograniczyć tempo przyrostu długu. Ale spójrzmy prawdzie w oczy – żadna z głównych partii nie wykazuje w tym względzie większego zdecydowania. A ktokolwiek z uczestników kampanii wyborczej mówi, że obniżka deficytu i długu poprawiłaby konkurencyjność naszej gospodarki, to tylko mówi...