To gra nie o miliony, tylko miliardy złotych - pisze publicysta "Rzeczpospolitej"
Nic w trwającym już co najmniej od trzech lat kryzysie finansowym nie jest takie, jak było wcześniej. Wielu uważa wręcz, że skala zmian i ich znaczenie dla globalnej polityki i gospodarki porównywalne są ze skutkami rozpadu Związku Radzieckiego w latach 1988 - 1991. Problemy budżetowe krajów strefy euro wcale nie maleją, wręcz przeciwnie - każdy kolejny pożar rodzi następny. Dziś już wiadomo, że obecny kryzys nie dotyczy wyłącznie sfer bogatych bankowców, którzy porozumiewają się niezrozumiałym slangiem, tylko ma swoje głębokie konsekwencje polityczne. Zmiany rządów w Portugalii, Grecji i we Włoszech, a zaraz zapewne i w Hiszpanii, jaskrawo to pokazują. W takiej atmosferze oblężenia czy wręcz wojny, naturalnym zjawiskiem jest poszukiwanie wroga. Mogą to być osoby, firmy - wszystko jedno. Grunt by znaleźć kozła ofiarnego, który jest odpowiedzialny za upadek zadłużeniowej sielanki.
Teraz tym "demonem" w Unii Europejskiej są głównie agencje ratingowe. Byłyby one i wrogiem publicznym numer jeden także w Stanach Zjednoczonych, gdyby nie to, że dwie najważniejsze (Moody's oraz Standard & Poor's) właścicieli mają za oceanem. Czy jednak negatywna ocena ich działań powtarzana często w wielu europejskich stolicach, ostatnio również w Warszawie, nie jest przypadkiem częściowo uzasadniona?