Prognozy kluczowych wskaźników gospodarczych autorstwa zarówno krajowych, jak i zagranicznych ekspertów były znacznie mniej optymistyczne od tego, co prezentował szef naszego resortu finansów.
Dlatego dla nikogo nie będzie zaskoczeniem, że z powodu mniejszych wpływów budżetowych wynikających z wolniejszego wzrostu PKB nie uda się zredukować deficytu do poziomu, jaki założył Rostowski. I nikt nie będzie miał mu za złe, że w sytuacji kiedy gospodarka ostro hamuje, nie tnie za wszelką cenę wydatków państwa tylko dlatego, żeby wypełnić wcześniejsze obietnice złożone Brukseli. Tym bardziej że nawet sama Komisja Europejska wysyłała wcześniej sygnały, iż wątpi w realizację przedstawionego jej harmonogramu zmniejszania deficytu do poziomu wymaganego przez pakt stabilności i wzrostu.
W sytuacji, kiedy - między innymi z powodu cięcia wydatków publicznych - kolejne kraje strefy euro wpadają w recesję, a dziura w ich finansach publicznych rośnie, zamiast spadać, Bruksela nie ma argumentów, żeby utrzymywać wobec Polski procedurę nadmiernego deficytu. Tym bardziej że ograniczenie Polakom możliwości oszczędzania w otwartych funduszach emerytalnych poprzez przekazanie części płaconych tam składek do ZUS ograniczyło tempo narastania długu publicznego.
Ta pseudoreforma okazała się więc z punktu widzenia eurokratów i spełniającego ich oczekiwania polskiego rządu fundamentalna dla porządkowania finansów publicznych w naszym kraju. Z jednej strony to dobrze, bo nie odczujemy teraz, w czasie kiedy gospodarka europejska pogrąża się w coraz dotkliwszym kryzysie, bolesnych skutków dalszego zacieśniania polityki fiskalnej.
Z drugiej fatalnie, bo zdejmuje z tego i z następnych rządów presję na przeprowadzenie prawdziwych reform, które porządkując finanse publiczne, ograniczałyby skalę marnotrawstwa pieniędzy podatników i jednocześnie pobudzały gospodarkę.