Zawsze zdumiewała mnie zdolność analityków rynkowych do gwałtownych zmian nastrojów. Teoretycznie wystarczą dwie, trzy informacje i komentarze popularnych amerykańskich blogerów, aby wszyscy uwierzyli, że jest dobrze – albo odwrotnie, że idzie katastrofa. I natychmiast zapomnieli o tym, że jeszcze wczoraj wydawało im się zupełnie inaczej. Tak naprawdę, to w grę w ogóle nawet nie muszą wchodzić żadne konkretne informacje. Analitycy rynkowi mają bowiem zdolności jeszcze większe. Otóż jeśli z jakiegokolwiek powodu zaczynają powszechnie wierzyć, że idzie ku dobremu (lub złemu), wówczas po prostu są w stanie spośród docierających informacji wybierać tylko te, które pasują do ich nastroju. Albo tak dobrać swoje nastroje do aktualnie obserwowanych danych, by móc dobrze uzasadnić to, co się akurat dzieje... do czasu kolejnej zmiany, oczywiście.
Sądzę, że z podobną sytuację mamy obecnie do czynienia odnośnie do złotego. Rzeczywiście, od kilku tygodni nasza waluta bardzo ładnie się nam wzmacnia, bijąc na głowę pobladłe w wyniku grecko-hiszpańskich zawirowań euro. Dwa miesiące temu za euro musieliśmy płacić niemal 4,5 złotego, dziś niewiele ponad 4 złote.
Tak znakomite wyniki należało jakoś ładnie wyjaśnić. Nie ma wątpliwości, że za wzmocnieniem złotego stoją głównie zakupy polskich obligacji przez zagranicznych inwestorów. Wyprzedają obligacje włoskie i hiszpańskie, aby kupować polskie? No cóż, ma to wiele sensu. Pojawiła się więc z miejsca teoria, że oto Polska (wraz z Czechami) trwale awansowała z grupy ryzykownych „wschodzących rynków" do grupy krajów, które uważane są z jednej strony za stabilne z finansowego punktu widzenia, a więc bezpieczniejsze od krajów południa Europy. Z drugiej zaś strony, dzięki swojej wyższej dynamice gospodarczej i wyższym stopom procentowym dają inwestorom wyższe zyski niż całkiem stabilne i rozwinięte gospodarki takie jak Niemcy czy USA (gdzie dochód jest bliski zera). Innymi słowy, szybko ukuto teorię, że Polska i Czechy zyskały status „bezpiecznych przystani", w jakiś sposób analogiczny do tego, który inwestorzy przyznają np. Szwajcarii.
Nie ma wątpliwości, że dla naszego ucha (i dla naszego narodowego ego) brzmi to słodko i pociągająco. Co więcej, stanowi też obietnicę, że jeśli na Europę i świat zwali się jesienią nowa fala finansowej zawieruchy, tym razem złoty pozostanie względnie stabilny.
Pytanie tylko, czy to prawda. Podobne teorie bardzo łatwo stworzyć – i równie łatwo o nich po dwóch miesiącach zapomnieć. Sposobu zweryfikowania już dziś, czy owa pociągająca teoria jest prawdziwa, po prostu nie ma.