Bezpieczna przystań drugiej jakości

Nie ma co liczyć na stały wzrost złotówki, pisze Witold M. Orłowski

Publikacja: 17.08.2012 01:07

Witold M. Orłowski główny ekonomista PwC w Polsce

Witold M. Orłowski główny ekonomista PwC w Polsce

Foto: Fotorzepa, Radek Pasterski RP Radek Pasterski

Zawsze zdumiewała mnie zdolność analityków rynkowych do gwałtownych zmian nastrojów. Teoretycznie wystarczą dwie, trzy informacje i komentarze popularnych amerykańskich blogerów, aby wszyscy uwierzyli, że jest dobrze – albo odwrotnie, że idzie katastrofa.  I natychmiast zapomnieli o tym, że jeszcze wczoraj wydawało im się zupełnie inaczej. Tak naprawdę, to w grę w ogóle nawet nie muszą wchodzić żadne konkretne informacje.  Analitycy rynkowi mają bowiem zdolności jeszcze większe. Otóż jeśli z jakiegokolwiek powodu zaczynają powszechnie wierzyć, że idzie ku dobremu (lub złemu), wówczas po prostu są w stanie spośród docierających informacji wybierać tylko te, które pasują do ich nastroju. Albo tak dobrać swoje nastroje do aktualnie obserwowanych danych, by móc dobrze uzasadnić to, co się akurat dzieje... do czasu kolejnej zmiany, oczywiście.

Sądzę, że z podobną sytuację mamy obecnie do czynienia odnośnie do złotego. Rzeczywiście, od kilku tygodni nasza waluta bardzo ładnie się nam wzmacnia, bijąc na głowę pobladłe w wyniku grecko-hiszpańskich zawirowań euro.  Dwa miesiące temu za euro musieliśmy płacić niemal 4,5 złotego, dziś niewiele ponad 4 złote.

Tak znakomite wyniki należało jakoś ładnie wyjaśnić. Nie ma wątpliwości, że za wzmocnieniem złotego stoją głównie zakupy polskich obligacji przez zagranicznych inwestorów. Wyprzedają obligacje włoskie i hiszpańskie, aby kupować polskie? No cóż, ma to wiele sensu. Pojawiła się więc z miejsca teoria, że oto Polska (wraz z Czechami) trwale awansowała z grupy ryzykownych „wschodzących rynków" do grupy krajów, które uważane są z jednej strony za stabilne z finansowego punktu widzenia, a więc bezpieczniejsze od krajów południa Europy.  Z drugiej zaś strony, dzięki swojej wyższej dynamice gospodarczej i wyższym stopom procentowym dają inwestorom wyższe zyski niż całkiem stabilne i rozwinięte gospodarki takie jak Niemcy czy USA (gdzie dochód jest bliski zera). Innymi słowy, szybko ukuto teorię, że Polska i Czechy zyskały status „bezpiecznych przystani", w jakiś sposób analogiczny do tego, który inwestorzy przyznają np. Szwajcarii.

Nie ma wątpliwości, że dla naszego ucha (i dla naszego narodowego ego) brzmi to słodko i pociągająco. Co więcej, stanowi też obietnicę, że jeśli na Europę i świat zwali się jesienią nowa fala finansowej zawieruchy, tym razem złoty pozostanie względnie stabilny.

Pytanie tylko, czy to prawda.  Podobne teorie bardzo łatwo stworzyć – i równie łatwo o nich po dwóch miesiącach zapomnieć. Sposobu zweryfikowania już dziś, czy owa pociągająca teoria jest prawdziwa, po prostu nie ma.

Zanim jednak uspokoimy się i w poczuciu finansowej potęgi zaczniemy lekceważyć możliwe finansowe niebezpieczeństwo, proponuję żebyśmy przypomnieli sobie to, co działo się dokładnie cztery lata temu. Latem roku 2008 swój blask tracił dolar, spadając na kilka dni poniżej psychologicznej bariery 2 złotych za dolara.  Wtedy też pojawiły się teorie na temat trwałego przewartościowania waluty amerykańskiej – i trwałego awansu złotego.

I królowały te teorie przez równy miesiąc, do czasu, aż zagraniczny inwestorzy jak na rozkaz wyparowali z Polski, a kurs dolara w ciągu pół roku poszybował do prawie 4 złotych.

Nie piszę tego po to, by straszyć. Ale by zachować czujność i nie popadać w samozachwyt. Niewykluczone, że złoty rzeczywiście poprawił nieco swój status i może w lepszej formie niż cztery lata temu przetrwać globalne zawirowania finansowe.  Ale bardzo prawdopodobne jest i to, że nasza walutowa potęga okaże się – tak jak wtedy – bardzo krótkotrwała.  Czyli że będziemy przez chwilę bezpieczną przystanią, ale być może będzie to jednak bezpieczna przystań drugiej jakości (jak łosoś u Bułhakowa), z której szybko się ucieka, kiedy tylko wybucha sztorm.

Zawsze zdumiewała mnie zdolność analityków rynkowych do gwałtownych zmian nastrojów. Teoretycznie wystarczą dwie, trzy informacje i komentarze popularnych amerykańskich blogerów, aby wszyscy uwierzyli, że jest dobrze – albo odwrotnie, że idzie katastrofa.  I natychmiast zapomnieli o tym, że jeszcze wczoraj wydawało im się zupełnie inaczej. Tak naprawdę, to w grę w ogóle nawet nie muszą wchodzić żadne konkretne informacje.  Analitycy rynkowi mają bowiem zdolności jeszcze większe. Otóż jeśli z jakiegokolwiek powodu zaczynają powszechnie wierzyć, że idzie ku dobremu (lub złemu), wówczas po prostu są w stanie spośród docierających informacji wybierać tylko te, które pasują do ich nastroju. Albo tak dobrać swoje nastroje do aktualnie obserwowanych danych, by móc dobrze uzasadnić to, co się akurat dzieje... do czasu kolejnej zmiany, oczywiście.

Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację