Ale wygląda na to, że ani nie zachwiał rynkami, ani nie utopił niczyich szans w wyborach prezydenckich. Z dużej chmury spadł więc umiarkowany deszcz, przynajmniej z finansowego punktu widzenia.
Dlaczego? Po pierwsze dlatego, że sytuacja na rynkach nie jest dziś tak nerwowa, jak była jeszcze kilka miesięcy temu. Amerykańska gospodarka na razie trzyma się całkiem nieźle (a przynajmniej tak twierdzą zachwyceni nowym dodrukiem pieniądza analitycy rynkowi), w Europie zaczynają się wreszcie formować zręby porozumienia w sprawie oszczędnościowo-ratunkowej mieszanki, za pomocą której Hiszpania ma być uchroniona przed bankructwem, a strefa euro ustabilizowana.
Ciekawe, że owo uspokojenie nastrojów nie ma nic wspólnego z trwałym rozwiązaniem problemów, a raczej z doraźnym załataniem dziur. Ale cóż – huragan też ma znaczenie raczej krótkookresowe, więc doraźne łaty wystarczą.
Jeszcze kilka miesięcy temu mielibyśmy do czynienia ze standardowym wybuchem paniki – spadkiem na giełdach, znacznym osłabieniem walut z rynków wschodzących. Dziś mamy reakcje dość spokojne, choć przecież 20 mld dol. strat to żaden powód do radości.
Po drugie jednak – i ważniejsze – różnego typu katastrofy żywiołowe w dość perwersyjny sposób oddziałują na sytuację gospodarczą. Huragany, powodzie i wojny powodują oczywiście duże straty w majątku narodowym, a zatem negatywnie wpływają na poziom życia ludzi (bo poziom życia zależy zarówno od dochodu, jak i zgromadzonego majątku).