Proletariusze Internetu

Internet sprawił, że wiedza straciła na znaczeniu, doprowadzając tym samym do zmian społecznych, których obecnie doświadczamy – pisze publicysta „Rzeczpospolitej"

Publikacja: 13.11.2012 18:10

Proletariusze Internetu

Foto: Waldemar Kompała

Wiedza daje władzę – twierdził Francis Bacon. Co jednak się dzieje, gdy informacja jest powszechnie dostępna? Gdy proporcja się odwraca – liczba tych, którzy mają dostęp do informacji, zaczyna przerastać liczbę tych, którzy nie mają do niej dostępu.

Wtedy wiedza zaczyna tracić na znaczeniu. Wciąż jest istotna, lecz nie daje już takiej przewagi jak 100, 50, a nawet 10 lat temu. Przewagi, która pozwalała na szybszy awans społeczny, wyższe zarobki (w końcu wiedza to wartość dodana, za którą trzeba płacić) czy choćby na długoletnią dominację firmy w swojej branży.

Informacyjną rewolucję, która zaczyna odwracać proporcje, zawdzięczamy Internetowi. Może warto pochylić się nad tym, co globalna sieć, stając się skarbnicą wiedzy i informacji całej ludzkości, tej ludzkości odebrała?

Część zmian, które obserwujemy na świecie, to jej zasługa. I są to zmiany o poważnych, długotrwałych i być może nieodwracalnych konsekwencjach społecznych.

Złudna gwarancja

W 1988 r. wyższym wykształceniem mogło się pochwalić 6,5 proc. Polaków. Jak wynika z danych Eurostatu za 2010 r., studia ma skończone w Polsce 37,4 proc. osób w wieku 25–34 lata. We Francji i Wielkiej Brytanii wskaźnik ten przekroczył 40 proc., a w Hiszpanii, kraju rozwiniętym z największym bezrobociem wśród młodych, wynosił 39,2 proc. Jak to możliwe, że udokumentowana (miejmy nadzieję) wiedza nie podwyższa szans na rynku pracy? Przyczyn jest zapewne wiele. Ale jedną z nich jest fakt, że informacja przestaje mieć takie znaczenie. Choćby z tego powodu, że gdy zamiast 100 fachowców z danej dziedziny jest ich kilka tysięcy, a ich jedynym „fachowym" zasobem jest teoria, a nie umiejętność jej zastosowania w praktyce, wartość każdego z nich na rynku pracy spada.

Gdzie tu miejsce dla internetowej rewolucji? Globalna sieć dała tysiącom ludzi szybki dostęp do informacji, którą wcześniej mogli zdobyć tylko dzięki intensywnym studiom i żmudnym poszukiwaniom w bibliotekach.

Wiedza, co jest stolicą Jordanii, jaki wzór ma terpentyna, jak policzyć procent składany czy za czasów jakiego króla była bitwa pod Orszą – jest na wyciągnięcie ręki. Z każdym rokiem wydaje się coraz bliżej. Teraz wystarczy już tylko telefon komórkowy i dostęp do sieci, by sprawdzić to od ręki. Bycie szkolnym kujonem staje się mniej uzasadnione.

Nie trzeba już czytać całych wywodów, bo rozumienie zależności zastępują streszczenia idei. Co jeszcze bardziej deprecjonuje zdobywaną w ten sposób wiedzę. A jeśli można mieć substytut wiedzy od ręki, bez wysiłku i niemal za darmo, dużo trudniej stawić czoła wyzwaniu i wszelkim kosztom (nie tylko finansowym) związanym ze zdobyciem prawdziwej wiedzy, której podstawą nie jest informacja – ale zrozumienie zależności. I umiejętność ich wykorzystywania na co dzień. W ten sposób Internet deprecjonuje wyższe wykształcenie, choć jest przecież potężnym źródłem informacji.

Dzięki temu, że łatwiej dostępna, wiedza stała się też tańsza. Droższy za to stał się system jej certyfikacji. Jeśli większość informacji jest na wyciągnięcie ręki, gwarancją, że potencjalny pracownik wie więcej niż tylko to, co może znaleźć w Internecie, są dyplomy, certyfikaty, tytuły. Dodajmy, że dość złudną gwarancją. Tyle że im więcej chcą zarobić certyfikujący, tym więcej na rynku ludzi z podobnym „świadectwem wiedzy" (bo niekoniecznie umiejętności). Nie na darmo w USA przed laty ukuto pojęcie „bańki wyższego wykształcenia".

Marża intelektualna

W Polsce przybrało to rozmiar wręcz szkodliwy. Tylko znikoma część dających wiedzę i jej odbiorców naprawdę stara się wiedzę przekazać i ją przyswoić. To raczej układ między firmą i klientem. Klient płaci za certyfikat i nie życzy sobie, by oczekiwano od niego czegokolwiek więcej. Wygląda na to, że pomyliliśmy wykształcenie z certyfikowaniem, a prawdziwą wiedzę z odtwórczym wykorzystaniem informacji.

Proces deprecjacji wiedzy najprawdopodobniej będzie narastać, a jej wartość spadać. Zmierzamy bowiem w kierunku, gdy dostęp do Internetu będzie takim samym standardem jak dostęp do bieżącej wody, kanalizacji czy prądu.

Na szczęście, gdy jedne umiejętności tracą na znaczeniu, inne zyskują. W społeczeństwie informacyjnym w cenie jest więc umiejętność wydobywania tego, co ważne i istotne w informacyjnej dżungli.

Gdy większość ma dostęp do tych samych informacji, które na dodatek łatwo skopiować, zaczyna się liczyć umiejętność łączenia faktów i wyciągania wniosków. A więc akurat to, co coraz trudniej znaleźć w polskim systemie edukacji.

Nie jest to wcale takie dziwne. Bo jeśli próg dla osób przekazujących wiedzę i dla tych, którzy chcą zdobyć poświadczenie jej zdobycia, został tak znacząco obniżony, ci, którzy potrafią wykorzystać wiedzę we współczesnym świecie, są w cenie.

I jest to zwykle zbyt wysoka cena dla wspieranego przez państwo systemu edukacji. Między innymi dlatego, że państwo coraz bardziej zaczyna przypominać firmę – zysk, marża, budżet, opłacalność ponad wszystko. A wskaźniki finansowe nie wydają się być sprzymierzeńcem ani edukacji, ani kultury.

Internet, dając powszechny dostęp do ogromnej bazy wiedzy, obniżył jednocześnie jej wartość. Nie tylko przez wpływ na system edukacji, sposób zdobywania wiedzy, ale także, odbierając usługom i produktom przynajmniej część ich „marży intelektualnej". A obniżając tę marżę, obniżył też standard życia posiadaczy wiedzy, dotychczas dostępnej dla nielicznych. I w ten sposób wpłynął też na degradację klasy średniej.

Czym jest ta „marża intelektualna"? Jest unikalną wiedzą, oryginalnym pomysłem, innowacją pozwalającą podnieść wartość produktu lub usługi. Czymś, co daje atut na rynku pracy. Dzięki Internetowi wzorce biznesowe, pomysły na własną firmę, informacje o odkryciach i wynalazkach rozprzestrzeniają się szybciej. Z jednej strony obniża to próg wejścia do biznesu, poprzez kopiowanie niektórych rozwiązań na lokalnych rynkach (niekoniecznie z branży internetowej). Tyle że łatwość kopiowania sprawia, że oryginalny pomysł nie daje już takiej przewagi konkurencyjnej, jak choćby jeszcze 20 lat temu. A jeśli już, to daje ją na o wiele krótszy czas. Trudniej więc o trwały sukces, który pozwoli żyć w dłuższym okresie na tej samej stopie życia. Pocieszeniem może być jedynie, że ta ostatnia w ciągu ostatnich 20 lat mocno się podniosła. Choć z drugiej strony nie można zapomnieć, że Internet stwarza też duże możliwości zakładania własnych biznesów, obniżając znacząco koszty dotarcia do klienta.

Wymierające zawody

Zjawisko zmniejszenia „marży intelektualnej" nie dotyczy tylko i wyłącznie biznesu. Może nawet w większym stopniu ucierpiała na nim cała klasa średnia – w tym grupa określana mianem intelektualistów.

Status specjalisty od Homera na uniwersytecie w Princeton 50 lat temu był niewątpliwie dużo większy niż obecnie (był nim wówczas zmarły niedawno Robert Fagles, co wiem oczywiście z Internetu). Dziś specjalista od Homera może co prawda przekazać to samo co wcześniej, z równie wielką wewnętrzną pasją i umiłowaniem przedmiotu, ale jego status społeczny jest zupełnie inny. Przeciętny internauta (więc coraz częściej z „wyższym wykształceniem") może przeczytać o Homerze, jego dziełach, teoriach na jego temat, interpretacjach więcej, niż jest w stanie ogarnąć. Specjalista od Homera staje się więc dla niego przeżytkiem, jeśli może sięgnąć po tanią substytucję.

Internet obniżył też popyt na słowo pisane, spychając takie zajęcia jak pisarz, z prestiżowego zawodu, który pozwalał na utrzymanie się, do poziomu hobby. W ten sposób nieliczni twórcy kultury tworzą ją po godzinach – gdy wyjdą już z biur i urzędów.

Mrocznej potęgi Internetu doświadczają też np. lekarze stykający się na co dzień z pacjentami, którzy w środku stawiania diagnozy, bez cienia pokory mówią coś zupełnie przeciwnego do ich sugestii, okraszając to stwierdzeniem: „ale ja wyczytałem w Internecie, że...". Nie wiem, czy to zmniejszy popyt na usługi internistów (próg osiągnięcia tego poziomu wiedzy i umiejętności wciąż jest wysoki), ale na pewno obniża ich status społeczny.

Podobnie jest w przypadku nauczycieli. Informacje z Internetu pozwalają podważać ich wiedzę, bez konieczności jej posiadania. Dając tym, którzy z niej korzystają, oręż trudny do odparcia – bez ponoszenia równocześnie większego wysiłku intelektualnego.

W ten sposób poprzez dostęp do powszechnej, niespecjalistycznej wiedzy, Internet podważa status tych, którzy posiedli tę wiedzę na dużo wyższym poziomie. A Internautom daje złudne poczucie wiedzy o wszystkim.

Dla jednych to zjawisko pozytywne – pozwala weryfikować to, co mówią specjaliści; odziera ich z nimbu tajemnej wiedzy, utrudnia wprowadzanie w błąd i w wielu przypadkach obniża koszty wielu usług – w tym wspomnianej wcześniej edukacji.

Ale z drugiej strony pauperyzuje elity. Bo wiedza dostępna dla niewielu pozwala im na osiąganie dużo wyższego statusu społecznego – mierzonego nie tylko poziomem zamożności, ale też uznaniem społecznym. Gdy staje się dostępna dla większości, w wielu przypadkach obniża wspomniane symbole statusu – czasami doprowadzając do wymarcia zawodu.

Wiedzą coś na ten temat dziennikarze, fotografowie czy wspomniani wcześniej autorzy książek – literaci hobbyści.

Barykady padły

Dla przedstawicieli wielu pokoleń wejście do tego zamkniętego kręgu „posiadaczy unikalnej wiedzy" było (i wciąż jest) życiowym celem. Właśnie ze względu na osiągany w ten sposób status. Teraz cel nie jest już jednak tak atrakcyjny. Na dodatek jego osiągnięcie wciąż wymaga równie wiele wysiłku, co w świecie, który wysiłek ceni coraz mniej, nie wydaje się cieszyć popularnością (vide: co widać po spadku dzietności, odchodzeniu od wymagających zasad wiary i religii).

Internet staje się doskonałym narzędziem wdrażającym demokrację – a przynajmniej ideę równości. Tyle że jest to równość proletariatu – wszyscy jesteśmy równi – bo możemy korzystać z powszechnie dostępnej wiedzy. Przestaje być ona więc tak istotnym wyznacznikiem sukcesu życiowego. A aspiracje milionów ludzi wciąż są oparte na założeniu, że nic się w tej sprawie nie zmieniło. I chyba stąd właśnie tłumy młodych, wykształconych bezrobotnych. Świat się zmienił szybciej, niż byli oni w stanie dostosować swoje aspiracje do zmiany. I nie są wcale wyjątkiem. Pozostaje mieć nadzieję, że rację miał Robert Cialdini, autor głośnej książki „Wywieranie wpływu na ludzi". Jego zdaniem informacja nie przekłada się bezpośrednio na wiedzę. „Musimy ją najpierw przetworzyć – dotrzeć od niej, przyswoić, zrozumieć, scalić z informacją już posiadaną i utrzymać". Niestety, pierwsze dwie barykady już padły. Dotarcie i przyswojenie w epoce Internetu jest bez znaczenia. To może prawie każdy.

Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację