Czy oznacza to, że rząd słusznie w imię decentralizacji deleguje coraz więc zadań na poziom lokalny, nie popierając tego pieniędzmi na ich wykonanie? Oczywiście nie. To zasługa codziennej orki samorządowców.

Podobne wydatki to nie efekt rosnących dochodów, ale raczej cięcia kosztów. Można też uznać, że dziesiątka największych miast utrzyma w przyszłym rok poziom inwestycji, ale to przecież efekt rozpędzonego już wieloletniego procesu zasilanego pieniędzmi unijnymi.

Niezależnie od tych raczej niekorzystnych uwarunkowań okazuje się, że na poziomie dużych miast wciąż można prowadzić w miarę racjonalną politykę finansową – sporo, choć coraz mniej, inwestując. I to mimo pogarszających się warunków w postaci spowolnienia gospodarczego, coraz ciaśniejszego gorsetu nakładanego przez Ministerstwo Finansów i wyczerpywania się puli dotacji na lata 2007–2013.

Polityka finansowa dużych miast wyróżnia się na tle poczynań resortu finansów, który od dłuższego czasu zmusza samorządy do redukcji zadłużenia, nakładając na nie kolejne obostrzenia, a sam nie potrafi spowolnić szybko zmieniających się cyferek na zegarze Balcerowicza, który nieustannie wskazuje rosnący dług publiczny.

Warto też jednak przyjrzeć się mniejszym gminom, które w dobie kryzysu mocniej odczuwają spadek dochodów, a jedna czy dwie większe dotowane inwestycje często uniemożliwiają im dalszy rozwój. Poza tym zanosi się na to, że unijna maszynka z pieniędzmi będzie miała przestój na przełomie lat 2013–2014, bo jak przyznaje już otwarcie resort rozwoju regionalnego, szanse na start nowych programów operacyjnych z początkiem 2014 r. są znikome. To zmartwienie zarówno dla dużych, jak i mniejszych gmin.