Polska gospodarka od paru miesięcy notuje stagnację popytu wewnętrznego. Przez ostanie dziesięć lat rósł on (inwestycje i konsumpcja razem) w tempie 4–5 proc. Ludzie nie kupują, a produkcję trzeba sprzedać. Szansą jest co prawda eksport, ale głównie na rynki wschodnie. W strefie euro w okresie pokryzysowym przyrost popytu wewnętrznego, i tak raczej słaby, zmniejszył się bowiem do połowy.
Wolno do przodu
Pozornie wydawałoby się, że notowany obecnie przyrost dochodu narodowego w granicach 1 procentu nie jest jeszcze problemem. Wolno, ale rozwijamy się, trawa na zielonej wyspie europejskiej gospodarki nie jest może tak bujna, jak w poprzednich latach, jednak rośnie. Otóż nie ma z czego się cieszyć. Nie tylko przecież rolnik wie, że przyrost trawy powinien być większy niż ilość, jaką zjada wszystko, co na tej trawie się pasie. Lepiej nie za dużo, ale ciut więcej. W gospodarce zaś przyrost popytu powinien być nieco większy niż przyrost wydajności pracy. Większy jednak niedużo, bo wówczas pojawia się inflacja w rozmiarach nadmiernie dokuczliwych. Jeśli jednak ludzie chcą kupić to, co wytworzyła gospodarka, nie ma powodu do zwalniania ludzi. Bezrobocie nie rośnie. Wręcz przeciwnie – jeśli popyt jest trochę większy niż wydajność, zacznie ono powoli spadać, a ewentualny przyrost cen będzie do wytrzymania.
Kiedyś można było zwiększyć zadłużenie, jednak obecnie jest ono w krajach gospodarczego trójkąta (USA, Europa, Japonia) tak wielkie, że dalsze próby jego powiększania uznać trzeba za nieodpowiedzialne
Jeśli jednak popyt (łącznie – zewnętrzny i wewnętrzny) jest zbyt niski, jego przyrost nie dogania wydajności pracy, przybywa bezrobotnych. I nie jest to jedyne nieszczęście. Dwa następne to pogarszający się klimat społeczny (depresja) i nadmierna ostrożność zakupowa. Uruchamiają one fatalna spiralę: ludzie mniej kupują, bo chcą mieć trochę grosza na wypadek utraty pracy. Ponieważ spada popyt, to część z nich traci pracę. Pozostali stają się jeszcze ostrożniejsi i jeszcze mniej kupują. Zwalnia się więc część tych, co pracę jeszcze mieli. Popyt znowu maleje itd.
Słabe efekty działania banków centralnych
Po stronie wytwarzania skutki tej negatywnej spirali są równie niemiłe. Brak zbytu powoduje trudności płatnicze pewnej części przedsiębiorstw. Część z nich bankrutuje. Ich dostawcy nie dostają pieniędzy, a więc sami popadają w kłopoty. Z kolei w tej grupie pojawiają się bankructwa, te zaś pociągają następne, tamte następne itd. Znane jest to jako efekt domina. Po jakimś czasie domino, co prawda, się zatrzymuje, ale koszty społeczne są ogromne. Odrabia się je latami i z trudem. Po ciężkich doświadczeniach trudno o optymizm u przedsiębiorców, odważne decyzje inwestycyjne, podejmowanie nowych wyzwań itd. Motywacje prorozwojowe są latami przygaszone. Wzrasta natomiast popyt na cudotwórców ekonomicznych, którzy obiecują, że nas urządzą.