Czy NBP rzuci koło ratunkowe?

Kupowanie obligacji hipotecznych przez bank centralny zmniejszyłoby zagrożenie jeszcze większych zaburzeń w branży budowlanej i w całej gospodarce – ocenia były wiceminister finansów.

Publikacja: 15.04.2013 00:53

Andrzej Sopoćko

Andrzej Sopoćko

Foto: Fotorzepa, Jak Jakub Ostałowski

Red

Polska gospodarka od paru miesięcy notuje stagnację popytu wewnętrznego. Przez ostanie dziesięć lat rósł on (inwestycje i konsumpcja razem) w tempie 4–5 proc. Ludzie nie kupują, a produkcję trzeba sprzedać. Szansą jest co prawda eksport, ale głównie na rynki wschodnie. W strefie euro w okresie pokryzysowym przyrost popytu wewnętrznego, i tak raczej słaby, zmniejszył się bowiem do połowy.

Wolno do przodu

Pozornie wydawałoby się, że notowany obecnie przyrost dochodu narodowego w granicach 1 procentu nie jest jeszcze problemem. Wolno, ale rozwijamy się, trawa na zielonej wyspie europejskiej gospodarki nie jest może tak bujna, jak w poprzednich latach, jednak rośnie. Otóż nie ma z czego się cieszyć. Nie tylko przecież rolnik wie, że przyrost trawy powinien być większy niż ilość, jaką zjada wszystko, co na tej trawie się pasie. Lepiej nie za dużo, ale ciut więcej. W gospodarce zaś przyrost popytu powinien być nieco większy niż przyrost wydajności pracy. Większy jednak niedużo, bo wówczas pojawia się inflacja w rozmiarach nadmiernie dokuczliwych. Jeśli jednak ludzie chcą kupić to, co wytworzyła gospodarka, nie ma powodu do zwalniania ludzi. Bezrobocie nie rośnie. Wręcz przeciwnie – jeśli popyt jest trochę większy niż wydajność, zacznie ono powoli spadać, a ewentualny przyrost cen będzie do wytrzymania.

Kiedyś można było zwiększyć zadłużenie, jednak obecnie jest ono  w krajach gospodarczego trójkąta (USA, Europa, Japonia) tak wielkie, że dalsze próby jego powiększania uznać trzeba za nieodpowiedzialne

Jeśli jednak popyt (łącznie – zewnętrzny i wewnętrzny) jest zbyt niski, jego przyrost nie dogania wydajności pracy, przybywa bezrobotnych. I nie jest to jedyne nieszczęście. Dwa następne to pogarszający się klimat społeczny (depresja) i nadmierna ostrożność zakupowa. Uruchamiają one fatalna spiralę: ludzie mniej kupują, bo chcą mieć trochę grosza na wypadek utraty pracy. Ponieważ spada popyt, to część z nich traci pracę. Pozostali stają się jeszcze ostrożniejsi i jeszcze mniej  kupują. Zwalnia się więc część tych, co pracę jeszcze mieli. Popyt znowu maleje itd.

Słabe efekty działania banków centralnych

Po stronie wytwarzania skutki tej negatywnej spirali są równie niemiłe. Brak zbytu powoduje trudności płatnicze pewnej części przedsiębiorstw. Część z nich bankrutuje. Ich dostawcy nie dostają pieniędzy, a więc sami popadają w kłopoty. Z kolei w tej grupie pojawiają się bankructwa, te zaś pociągają następne, tamte następne itd. Znane jest to jako efekt domina. Po jakimś czasie domino, co prawda, się zatrzymuje, ale koszty społeczne są ogromne. Odrabia się je latami i z trudem. Po ciężkich doświadczeniach trudno o optymizm u przedsiębiorców, odważne decyzje inwestycyjne, podejmowanie nowych wyzwań itd. Motywacje prorozwojowe  są latami przygaszone. Wzrasta natomiast  popyt na cudotwórców ekonomicznych, którzy obiecują, że nas urządzą.

Czy jest, poza oczekiwaniem cudów, racjonalne wyjście z recesji? Znacząca część  zorientowanych w ekonomii powie, że jest, bo już było. Przed obecnym kryzysem, w okresie, gdy bezrobocie rosło i spadał PKB, luzowano rygory polityki pieniężnej. Spadały stopy referencyjne banku centralnego, banki komercyjne zasilane tanim pieniądzem mogły oferować tańsze kredyty. Rosła ilość pieniądza skierowanego do przedsiębiorstw i gospodarstw domowych. Zakupy zarówno konsumpcyjne, jak i inwestycyjne rosły, wreszcie całą produkcję można było sprzedać, a nawet myśleć o jej zwiększeniu.

Po ostatnim kryzysie banki centralne, z EBC i Fedem na czele, zmniejszyły stopy referencyjne procentowe prawie do zera (0,2 proc. i 0,25 proc.). I nic. Popyt nie wzrasta, bezrobocie rośnie. Pieniądza za to przybywa, tyle że niewiele z tego wynika. Starszemu pokoleniu kojarzy się to z pytaniem dziecka do rodziców: czy w komunizmie  będą pieniądze. Odpowiedź brzmiała: wyłącznie.

Jedyną instytucją, która pieniądze ma, jest bank centralny. I zawsze będzie je miała, ponieważ je wytwarza

Obecnie świat raczej nie dąży w kierunku budowy komunizmu, ale sytuacja, gdy mamy jednocześnie nadmiar pieniądza i nadmiar biedy, jest, niestety, koszmarną rzeczywistością. Pieniądza  emitowanego przez najznaczniejsze banki centralne jest ponadtrzykrotnie więcej niż przed kryzysem. Obawiano się więc hiperinflacji. Niesłusznie. Jak na razie ceny raczej się ustabilizowały, a sytuacja społeczna jest coraz groźniejsza.

Budżetom brakuje armat

Historycznie drugim działaniem skutkującym zatrzymaniem domina bankructw, zahamowaniem gospodarczym i cofaniem rozmiarów konsumpcji były inwestycje publiczne. Jeśli popyt prywatny spadał, zwiększało się popyt publiczny, uruchamiany przez inwestycje publiczne m.in. w infrastrukturę komunikacyjną, zbrojenia itp.

Oczywiście manewr ten można byłoby powtórzyć. W Polsce jest w co inwestować z publicznych pieniędzy. Nie ma także problemu, gdzie lokować publiczne pieniądze w bogatych krajach, choć wydaje się, że już wszystko tam zbudowano. Można zwiększyć wydatki na opiekę zdrowotna, opiekę nad ludźmi starymi, na naukę, ochronę środowiska, eksplorację kosmosu itd. Nieszczęściem jednak jest to, że nie ma ich skąd wziąć. W recesji dochody z podatków maleją, a więc pieniędzy publicznych z tego źródła nie przybywa. Kiedyś można było zwiększyć zadłużenie, jednak obecnie jest ono w krajach gospodarczego trójkąta (USA, Europa, Japonia z mniejszymi „tygrysami") tak wielkie, że dalsze próby jego powiększania uznać trzeba za nieodpowiedzialne.

Jest źle, ale nie panikujmy. Nie znaleźliśmy się bynajmniej u kresu cywilizacji. Wyczerpały się jedynie podręcznikowe koncepcje polityki pieniężnej. Otóż do tej pory główny nurt polityki gospodarczej i pieniężnej szedł w kierunku ograniczania ingerencji państwa. Miało to swoje uzasadnienie, ponieważ procesy globalizacji doprowadziły do ogromnej złożoności powiązań gospodarczych, przez co rozeznanie w tym systemie stało się niesłychanie trudne. Ingerencje mogły się tu skończyć, jak wielce im podobne ingerencje w środowisku naturalnym, załamaniem równowagi. Co prawda niektórym się udawało poprzez nie skutecznie wzmocnić system, większości jednak  – nie.

Obecnie problem, czy można się, z pożytkiem dla rozwoju wstrzelić zasilaniem pewnych obszarów gospodarki, czy nie – jest drugorzędny. Z prostego powodu – nie ma armat. Budżetom centralnym, w tym polskim, brakuje armat. Nie mają pieniędzy. A jedyną instytucją, która pieniądze ma, jest bank centralny. I zawsze będzie je miała, ponieważ je wytwarza.

W modelach ekonomicznych nie ma grawitacji. Wcale nie jest tak, że efekt domina jest tylko w jedną stronę, tzn. jego „kamienie" tylko mogą padać. Równie prawdopodobny jest efekt odwrotny, tj. że zaczną się podnosić. Wzrost prosperity w kilku przedsiębiorstwach uruchamia wzrost u ich kooperantów. Nie tylko w wymiarze materialnym. Tamci zaczynają wierzyć w lepszą przyszłość, rodzą się plany rozwoju. Sukces więc jednej grupy przedsiębiorstw nie tworzy sukcesu innych. W dodatku ta druga grupa może być (i najczęściej jest) większa. Uruchomiona zostaje więc kula śniegowa, która nie pcha gospodarki w dół, ale w górę. Jak wspomniano bowiem, tu grawitacja nie działa, względnie, jak kto woli, jej wektor łatwo ulega odwróceniu. Dobrze ulokowane inwestycje powodują efekt mnożnikowy.

Takie rozumowanie musi prowadzić do herezji, co jednak samo w sobie nie jest takie groźne. Oczywiście – jeśli nie uwzględnimy fanatyków konserwatywnej ekonomii. Sekwencja jest bowiem następująca: trzeba zwiększyć popyt przez zasilanie ze środków publicznych – budżet ich nie ma, są za to w banku centralnym – bank centralny powinien wstrzyknąć pieniądze do wybranych  obszarów gospodarki. Takich jednak, które tworzą popyt, a nie rezerwy gotówkowe.

Można zmniejszyć napięcia

W ramach obowiązującej w Polsce konstytucji NBP może kupować obligacje bankowe, służące finansowaniu kredytów w gospodarce. A więc nie zasilać system w ogóle, ale kierować strumień pieniądza na rzecz tworzenia realnego popytu.

Na ile to w rzeczywistości powstrzyma posuwanie się ku zapaści polską gospodarkę, trudno wyrokować. W złożonych systemach czasem jednak niewielkie pchnięcie może odmienić kierunek zmian. Warto więc spróbować, tym bardziej że jest możliwość sterowania skalą takich przedsięwzięć. Nie potrzeba ku temu pospolitego ruszenia sektora bankowego. Można ograniczyć się do jednej sfery ich działalności, mianowicie – kredytów hipotecznych. Zwiększając popyt na obligacje, bank centralny czyniłby z nich atrakcyjne źródło zasilania kredytów mieszkaniowych, co z kolei obniżyłoby ich cenę. Przy pewnych dodatkowych rozwiązaniach, bank centralny mógłby przejąć część ryzyka kredytowego, zmniejszając koszty ich ubezpieczeń, jak też pozwalając je brać nieco szerszej grupie zainteresowanych.

Kredyty hipoteczne są po to przede wszystkim, by budować mieszkania. Jak ludzie je kupują, by w nich mieszkać (nie spekulacyjnie), nakręca to wzrost sporej części gospodarki. Nowe mieszkania to nowe meble, sprzęt AGD, telewizory, ale także i wytwarzane w hutach rury, pręty zbrojeniowe, grzejniki itp. Jak rośnie budownictwo, to rośnie gospodarka.

Obecnie budownictwo się kurczy. Od połowy zeszłego roku buduje się mniej niż rok temu. W relacji styczeń 2012/styczeń 2013 spadek ten wyniósł  aż 17,5 proc. Jest więc groźnie. Nie tylko w tej branży, ale ze względu  na znaczenie tego sektora dla całej gospodarki prowadzi to ku czarnym scenariuszom całej polskiej ekonomii. Kupowanie obligacji hipotecznych przez bank centralny jest w stanie to zagrożenie zmniejszyć. I nieważne, na ile mieści się to w eleganckich doktrynach ekonomicznych i niezależnie, jakie są obecnie stopy referencyjne.

Andrzej Sopoćko jest  profesorem zwyczajnym Instytutu Nauk Ekonomicznych PAN

Polska gospodarka od paru miesięcy notuje stagnację popytu wewnętrznego. Przez ostanie dziesięć lat rósł on (inwestycje i konsumpcja razem) w tempie 4–5 proc. Ludzie nie kupują, a produkcję trzeba sprzedać. Szansą jest co prawda eksport, ale głównie na rynki wschodnie. W strefie euro w okresie pokryzysowym przyrost popytu wewnętrznego, i tak raczej słaby, zmniejszył się bowiem do połowy.

Wolno do przodu

Pozostało 96% artykułu
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację