Przewijający się od kilku miesięcy termin „backloading" (propozycja Komisji Europejskiej, by wycofać z rynku 900 mln praw do emisji CO2 po to, by podbić ich historycznie niską cenę), budzi sporo emocji.
Polska, która wyliczyła, że przy tych działaniach może utracić 1 mld euro, od początku była na nie. „Jesteśmy przeciwni ręcznemu sterowaniu rynkiem" – grzmiał minister środowiska Marcin Korolec. „Ceny prądu będą mocno windowane" – przekonywali energetycy, którzy od tego roku zaczynają systematycznie płacić za prawa do emisji CO2 (od 2020 r. nie będzie już w ogóle darmowych limitów). Polskim europosłom udało się zbudować całkiem sporą koalicję przeciwników takiego rozwiązania, bo jak wiadomo – droższa energetyka to wyższe koszty przemysłu, a to zrozumiały także inne kraje UE. W efekcie obstawianie przed głosowaniem jego wyniku na tak lub na nie jest teraz dość ryzykowne. I to mimo wysyłanego do europosłów manifestu przedstawicieli władz Niemiec, Francji, Włoch, Wielkiej Brytanii, Szwecji i Danii, zachęcającego do głosowania za podwyżką cen uprawnień do emisji CO2.
Nie należy też wpadać w panikę, jeśli backloading zostanie przegłosowany – przede wszystkim dlatego, że ceny uprawnień są dziś wyjątkowo niskie (poziom ok. 5 euro za tonę, ponad pięć razy mniej niż kilka lat temu), więc jeśli wzrosną, to maksymalnie o kilka euro i to raczej nie na długo. A dopiero poziom 15 euro za tonę zadowoliłby Komisję Europejską – bo ten pułap zachęca do bardziej ekologicznych inwestycji zamiast płacenia za emisję CO2. Z drugiej strony jednak uderzmy się w pierś i szczerze odpowiedzmy na pytanie – skoro jesteśmy przeciwnikami ręcznego sterowania rynkiem, to czemu na własnym podwórku planujemy skupować interwencyjnie taniejące dramatycznie zielone certyfikaty (świadectwa pochodzenia energii)? Cóż, punkt widzenia zawsze zależy od punktu siedzenia...