PKB wspólnoty obniżył się – rok do roku – o 0,7 proc. I jest to drugi (w czwartym kwartale ubiegłego roku było minus 0,6 proc.) kolejny spadek. Tym samym rozwiały się przypuszczenia, dość silne po wzrostowym pierwszym i trzecim kwartale ubiegłego roku, że najgorsze mamy już za sobą. Osłabić się też musi nadzieja, że własna waluta i własna polityka kursowa mogą zapobiec spadkom produkcji. Wprawdzie w strefie euro PKB spada już czwarty z kolei kwartał i spadki te są wyższe niż w UE, ale niestety pozostałe kraje podążają za eurolandem jak za panią matką.
Jest już pewne, że do klubu recesjonistów dołączy Francja i prawie pewne, mimo braku najnowszych danych, że kolejne będą: Słowenia, Dania i Irlandia. Zatem zielona wyspa skurczyła się do siedmiu państw. Są to Słowacja, Luksemburg, Polska, Szwecja, Zjednoczone Królestwo, Austria i Niemcy. Ale i tym państwom można sporo zarzucić. Jak jest w Polsce, każdy wie. Niemcy odnotowały w ostatnim kwartale spadek, a Austria stagnację PKB. Słowacja zaś za utrzymywanie się na powierzchni płaci najwyższym w Europie bezrobociem (nie licząc prymusów, czyli Grecji, Hiszpanii, Portugalii), wynoszącym 14,5 proc. Bezrobocie rośnie zresztą we wszystkich krajach Unii. W ostatnim roku powiększyło się średnio o 1 punkt proc.
W sytuacji, kiedy Europa mniej przypomina zieloną wyspę, a bardziej Atlantydę, można sformułować kilka ostrożnych, ale ważnych wniosków. Po pierwsze, przekonanie, że z kiepskiej sytuacji gospodarczej Europa wyjdzie dość szybko, okazuje się nietrafne (może i wyjdzie, ale nie szybko). Po drugie, polityka polegająca na zacieśnieniu fiskalnym i poluzowaniu monetarnym jak na razie (w zastosowanej skali) okazuje się nieskuteczna. A jej intensyfikacja, wzorem krajów nadbałtyckich, jest praktycznie niemożliwa. Nie wiadomo bowiem, czy w gospodarkach dużych rozmiarów dałoby to pozytywne skutki. Na pewno zaś taka polityka prowadzona byłaby kosztem krajów (takich jak Polska) o względnie stabilnej sytuacji budżetowej i miałaby nieprzewidywalne konsekwencje polityczne. Przeciwko niej świadczy też sytuacja tych państw, o których możemy powiedzieć, że są we względnie dobrej sytuacji gospodarczej. Abstrahując od Norwegii (ropa) i Szwajcarii (wiara we franka i tajemnice kont bankowych), jako tako trzymają się: Stany Zjednoczone (skrajnie luzacka polityka ilościowego dostosowania i bardzo umiarkowane zacieśnienie fiskalne), Japonia (chyba jeszcze bardziej luźna polityka monetarna i ciągle blisko 10-procentowy deficyt budżetowy) oraz Wielka Brytania (o niej – tout proportions – wypowiedzieć się można podobnie).
Być może ci, którzy już toną, powinni uczyć się od tych, którzy jeszcze trzymają się na powierzchni. Niewykluczone zatem, że Unia Europejska, zamiast zaostrzać, powinna złagodzić pakt stabilności. Możliwe na przykład byłoby przyjęcie kryterium deficytu pierwotnego. Pomogłoby także wysłanie sygnału o zmianie polityki. Czymś takim byłoby zaprzestanie kłótni o kilkunastomiliardowy deficyt budżetu Unii, bo jest to kwota, która ani wspólnoty nie zbawi, ani gospodarki nie przegrzeje.
Świadomie piszę tutaj o rozwiązaniach co prawda nieortodoksyjnych, ale mniej kontrowersyjnych niż polityka USA czy Japonii. Unia bowiem bardziej przypomina transatlantyk niż kuter torpedowy. I jeżeli już zmienia kurs, to bardzo powoli. Chyba jednak pora go zmienić. Bo choć prawdą jest, że rozpad Unii jest dzisiaj mniej prawdopodobny niż przed rokiem, to ocena Jeana-Claude'a Junckera, że sytuacja jest „mniej dramatyczna", a wystarczającym i najlepszym rozwiązaniem jest unia bankowa, wydaje się nadmiernie optymistyczna.