Moda na ekologię – często lansowana przez celebrytki w telewizji śniadaniowej – ma sens, bo pokazuje, bez ilu niepotrzebnych składników producenci mogą się obyć. Jednak wiele firm potraktowało ją jako okazję do zarobku i zaczęło się po prostu oszukiwanie.
Produkt z rolnictwa ekologicznego ma jeden podstawowy wyróżnik – certyfikat, którego zdobycie nie jest łatwe. Ale przecież bez certyfikatu też może być eko, bio czy po prostu zdrowy, tak jakby cała reszta żywności była niezdrowa. Nic z tym zrobić się nie da, można co najwyżej apelować, by klienci w sklepach nie dawali się nabrać w tak idiotyczny sposób. Za te nic nie wnoszące dopiski płacą dodatkowo – do śmiechu doprowadziła mnie „ekologiczna woda" w jednym ze sklepów, która okazała się zwykłą źródlaną, czyli o parametrach kranówki. Kosztowała dwa razy więcej niż prawdopodobnie identyczna woda, ale pod marką własną sieci handlowej, która stała jednak na najniższej półce.
Niewiele lepiej wypada także modne kupowanie na bazarach czy wyjazdy do rolników, aby bezpośrednio u nich zaopatrywać się w ekologiczne warzywa czy jaja. Każdy, kto ma na wsi rodzinę czy znajomych wie, że ci rolnicy zazwyczaj na oddzielnych polach uprawiają warzywa na swoje potrzeby, zaś te dla „miastowych" sowicie podsypują nawozami, używają środków ochrony roślin itp. Oczywiście nie wszyscy, ale sam fakt, iż produkt jest prosto od rolnika nie znaczy, że jest bardziej eko od tego z hipermarketu. Bez certyfikatu nie ma mowy o określeniu żywności jako ekologicznej, tylko kto będzie chciał za nią tyle zapłacić? Wygodniej oszukiwać się substytutami, chociaż nie ma to sensu.