Na razie nikt nie pali się, by powiedzieć to głośno, ale działania obydwu właścicieli – prywatnego i państwowego – od dawna sugerują, że finał może być tylko jeden. Dlaczego? Agencja Rozwoju Przemysłu jeszcze w lipcu uznała, że nie może zaakceptować przedstawionego wówczas przez ukraińskiego większościowego akcjonariusza planu ratowania zakładu. Zgodnie z propozycją Gdańsk Shipyard Group kapitał zakładowy spółki miał zostać podniesiony o 85 mln zł, z czego 21 mln zł miała wyłożyć Agencja. Mimo, że na tę propozycję ARP się nie zgodziła, we wtorek ukraiński miliarder Siergiej Taruta, który kontroluje GSG, ponowił apel o wsparcie państwa. Tym razem chodzi już o 180 mln zł, z czego ARP miałaby wyłożyć aż 100 mln zł. Reakcja była łatwa do przewidzenia.

Ukraińcy oskarżają ARP, że nie jest zainteresowana rozwojem stoczni. W odpowiedzi słyszą, że nieudolnie zarządzają spółką, i dlatego popadła ona w tak wielkie tarapaty. Przedstawiciele rządu podkreślają, że w ciągu ostatniej dekady pomoc państwa dla zakładu przekroczyła znacznie pół miliarda złotych. Pieniądze te nie przełożyły się jednak w żaden sposób na poprawę sytuacji spółki, wręcz przeciwnie – pogarsza się ona w zastraszającym tempie. Trudno uwierzyć, że nowy plan restrukturyzacji firmy okaże się cudownym środkiem przywracającym jej rentowność na bardzo konkurencyjnym rynku. Nie wierzą w to również przedstawiciele rządu, którzy uznali, że w stoczniowej inwestycji nadszedł wreszcie moment cięcia strat.

Problem w tym, że polski rząd nie dorobił się wciąż jasnego stanowiska wobec podobnych sytuacji. Nie wiadomo, która spółka zasługuje na ratunek, a która nie. Jak długo będziemy wspierać pieniędzmi podatników firmy budowlane, które popadły w kłopoty po nierentownych inwestycjach w stadiony i autostrady? Ile setek milionów wpompujemy w naszego narodowego przewoźnika lotniczego, zanim ktoś powie: stop? I co w takich sytuacjach jest ważniejsze – rachunek ekonomiczny i realna szansa na wyprowadzenie firmy na prostą, czy ratowanie miejsc pracy? Premier Donald Tusk podkreślał wszak kilka dni temu, że los stoczniowców jest dla niego bardzo ważny, a „jeśli można użyć publicznych pieniędzy rozsądnie, tzn. tak, że dzięki temu na dłuższy czas ratujemy miejsca pracy, to warto to robić".

Stocznia Gdańsk zatrudnia wciąż znacznie ponad tysiąc osób, ale ich miejsc pracy nie uratuje kolejny zastrzyk pomocy państwa. Pytanie, czy rząd będzie równie „bezwzględny" w przyszłości wobec innych spółek, które ustawią się w kolejce po wsparcie. I czy przy decyzji o udzieleniu lub nie pomocy, ważniejsza będzie zawartość planu restrukturyzacji, czy kraj pochodzenia właściciela lub struktura akcjonariatu przedsiębiorstwa...