Ale być może tak się stało. Nie przeczę. Z pewnością są jednak w naszym pięknym kraju osoby, które wpłacały i na pewno nie wypłaciły. Ale od początku. Dzisiejsza młodzież i dzieci zachwycone Facebookiem, żyjące w sieci, raczej nie są w stanie sobie wyobrazić, jak mogła funkcjonować SKO. Tymczasem dla moich rówieśników, a jeszcze bardziej dzisiejszych czterdziesto- czy pięćdziesięciolatków, ta dwu-, czasami trzykartkowa książeczka w kolorze przydymionego błękitu jest wspomnieniem równie wyraźnym, co uliczne saturatory czy „Teleranek".
W dzieciństwie zebraną makulaturę nie zawsze wymieniało się na papier toaletowy. Czasami rodzice pozwalali te pieniądze zanieść do szkoły i wręczyć nauczycielowi. To samo z gotówką uzyskaną w skupie butelek. Okazuje się, że nauczyciel odgrywał i nadal odgrywa w tym systemie kluczową rolę. Zazwyczaj pieniądze z książeczek wypłacało się przed wakacjami. Żeby było na letnie wydatki. Byli jednak wśród nas bardziej ambitni. Ci zbierali dłużej i nie wypłacali, bo mieli plany inne niż jedne wakacje.
A potem nagle skończył się PRL. Na zakręcie historii książeczki SKO gdzieś się zapodziały. Może zakręt był za ostry i te z niego wypadły. Mam jednak dobrą wiadomość. Pieniądze nie przepadły. Leżą sobie spokojnie od prawie ćwierć wieku w PKO BP i procentują. Kto wie, jaka tam jest gotówka. Może setki tysięcy złotych, może miliony, a może dużo mniej.
Dobra wiadomość jest taka, że można je odzyskać. Zła – że jest to wyjątkowo trudne. Nie przypadkowo napisałem, że kluczem jest tu nauczyciel. Trzeba go po tych dwudziestu kilku latach odnaleźć, bo to tylko on może sprawdzić, czy taka książeczka się w banku zachowała. Jeśli tak – uzyskuje on dostęp do pieniędzy tam zgromadzonych. A potem może wypłacić nam naszą część. Bank informuje, że po potwierdzeniu istnienia SKO dostęp do gotówki jest błyskawiczny.
Mimo to, może być to, delikatnie mówiąc, odrobinę skomplikowane. A co jeśli nauczyciel, który prowadził książeczkę i zapisywał nasze oszczędności, sam już nie musi oszczędzać, bo tam, gdzie jest, pieniądze nie są potrzebne? Warto więc wybrać się na poszukiwania swojego wychowawcy z podstawówki? Może przy okazji kolejnego klasowego spotkania po latach?