Z kolei produkcja spożywcza na masową skalę coraz częściej jest źródłem nie żywności, ale wyrobów jedynie przypominających jedzenie. Smak i długie terminy przydatności to efekt użycia niezliczonej liczby składników chemicznych – umieszczany na opakowaniu skład ciągnie się w nieskończoność.
Cóż z tego, skoro większość konsumentów do tak przyziemnej czynności jak czytanie etykiet się nie zniża. Wybiera błogą nieświadomość i to z myślą o nich powstają napoje owocowe niemalże bez owoców czy wędliny niemalże dla wegetarian – tak mało w ich składzie jest mięsa. Można powiedzieć – macie, co chcecie. Z jednej strony po wejściu Polski do UE znacznie obniżono normy użycia chemicznych dodatków do żywności. Z drugiej – dla większości konsumentów bożkiem stała się cena: ważne, aby było dużo i tanio, niczym w USA. Jeśli jednak ktoś poświęci choć trochę czasu i przeczyta etykietę, to zazwyczaj straci apetyt.
Niestety, aby zmienić na stałe zwyczaje zakupowe, trzeba być dość zamożnym. Przykład – najzwyklejsza kiełbasa w jakimkolwiek sklepie kosztuje góra kilkanaście złotych za kilogram. W sklepie z produktami ekologicznymi trzeba się liczyć z wydatkiem co najmniej dwukrotności tej kwoty. Nie kupi się tam też „szynki" w cenie kilkunastu złotych za kilogram, która składa się głównie z wody z chemicznymi dodatkami. Za prawdziwą trzeba zapłacić co najmniej 50–60 zł. To samo dotyczy ciastek, pieczywa, owoców, warzyw, nabiału. Choć w tym przypadku różnice w cenach nie są już tak wielkie, to i tak większość potencjalnych klientów traci zainteresowanie zakupem.
Smutne jest to, że prawdziwa żywność staje się luksusem i na ironię zakrawa fakt, że mówimy to w kraju, który staje się liczącym się eksporterem właśnie takich produktów.