Nie chodzi tylko o niskie taryfy, na które możemy sobie pozwolić, mając wypełnione samoloty i nieustannie zwiększając ofertę. Chodzi o słuchanie tego, co mają do powiedzenia, kiedy narzekają i mówią, co możemy poprawić. A nie jest to proste, jeśli weźmiemy pod uwagę, że w tym roku przewieziemy 46 mln osób i zawsze znajdzie się ktoś, komu zaginął bagaż, kto stracił połączenie, komu nie smakowało jedzenie na pokładzie czy nie jest zadowolony, bo nawalił system rozrywki. Wszystkie uwagi dokładnie analizujemy – ja sam i moi najbliżsi współpracownicy. Na każdego e-maila odpowiadam osobiście, czasami robię to o północy.
I czuje się pan tak silny, że jest pan gotów spierać się z Lufthansą, która chce hamować waszą ekspansję w niemieckich portach regionalnych?
Nie chcę o tym rozmawiać w tej chwili. Obydwie nasze linie mają ogromny potencjał i wiem, że wszystko zostanie uregulowane.
Jaki jest dzisiaj najsłabszy punkt Turkisha?
Nasz własny sukces. Ostatnie 10 lat przyniosły Turkish Airlines nieustanny wzrost zysków i liczby pasażerów. W tym roku nasze przychody sięgną 9,75 mld dol. 10 lat temu było to 1,96 mld dol. Obawiam się więc samozadowolenia, że nagle dojdziemy do wniosku, że skoro jest tak dobrze, to może warto trochę zwolnić, trochę odpuścić konkurencji. A przecież praca w lotnictwie to służba i na jakiekolwiek poluzowanie nie ma tutaj miejsca. Komunikacja w Turkishu nie polega na tym, że mówię: zróbcie to. Zawsze jest: zróbmy to razem.
Czy postawił pan sobie jakąś granicę rozwoju? Liczbę portów, liczbę lotów wykonywanych codziennie?