Wreszcie dostaliście zgodę Komisji Europejskiej na pomoc publiczną. Ulżyło?
Oczywiście mamy poczucie satysfakcji. Ale na otwarcie szampana jest ciągle za wcześnie, bo nie może być szczęśliwy prezes, którego naczelnym zadaniem od pewnego momentu było redukowanie linii lotniczej. Ale takie są zasady, jeżeli linia otrzymała pomoc publiczną. Nie zmienia to faktu, że to jest sukces LOT, zespołu, który tutaj pracuje. To też pokazuje, że w kryzysie potrafimy się szczególnie mobilizować i działać zespołowo, co jest chyba naszą cechą narodową. A na przełomie 2012 i 2013 roku rzeczywiście sytuacja była krytyczna. W dodatku Komisja Europejska pokazywała niejednokrotnie, że nie można liczyć, iż będzie elastyczna i spojrzy na nas pobłażliwie. Swoje zdecydowanie udowodniła np., nakazując gdyńskiemu lotnisku zwrócenie publicznych pieniędzy czy wydając decyzję podobną do tej, która doprowadziła do bankructwa Malevu. Nie mieliśmy więc złudzeń, że się po prostu uda, bo na pozytywną decyzję trzeba będzie bardzo ciężko zapracować. Teraz musimy udowodnić – zgodnie z tym, co napisała sama Komisja – że jesteśmy trwale rentowni. Na szampana przyjdzie czas, kiedy złożymy zamówienia na nowe samoloty albo ogłosimy nowe kierunki połączeń.
Teraz musimy udowodnić – zgodnie z tym, co napisała Bruksela – że jesteśmy trwale rentowni
Innym liniom, które dostały zgodę na pomoc publiczną, Bruksela poleciła modyfikacje planu restrukturyzacji. Plan LOT został oceniony pozytywnie i nie musicie nic zmieniać. Czy nie ciął pan za głęboko?
Właśnie dlatego, że właściwie zastosowaliśmy środki kompensacyjne, dostaliśmy zgodę Komisji i Bruksela nie wskazała nam np., że trzeba ciąć kolejne połączenia. To także potwierdzenie, że trudne decyzje były właściwe – bo poprawiamy wynik finansowy. Sprawdził się również sposób działania, który minister Karpiński nazwał „byciem online". Komisja przyznała, że otrzymywała od nas wyczerpujące odpowiedzi. Czyli wszystko, co trzeba było zmieniać, zmienialiśmy dosłownie w biegu, ale bez nieprzemyślanych decyzji i analiz.