Recepta Waszyngtonu jest prosta: Europa musi porzucić restrykcyjną politykę fiskalną i opory przed niekonwencjonalną polityką pieniężną.

Tyle że aby porzucić restrykcyjną politykę fiskalną, trzeba ją najpierw prowadzić. A w Europie, wbrew lamentom keynesistów, wcale tego nie robiono. W żadnym (sic!) z krajów strefy euro wydatki publiczne jako odsetek PKB nie były w ub.r. niższe niż przed kryzysem (w 2007 r.). W większości zdecydowanie wzrosły w tym czasie. We Francji, która na „zabójczą politykę wyrzeczeń" utyskuje najgłośniej, z 52 do 57 proc. PKB. Tego nie da się wyjaśnić tylko spadkiem mianownika. Tymczasem w USA wydatki publiczne od kilku lat spadają i są dziś mniej więcej na poziomie z 2007 r.

Europa może oczywiście jeszcze zwiększyć wydatki publiczne, ale wątpliwe, aby pobudziło to istotnie jej gospodarkę. Średni deficyt budżetowy Japonii w ostatnich 20 latach wynosił ponad 6 proc. PKB, a mimo to kraj ten jak tkwił, tak tkwi w stagnacji. Za to jego dług publiczny urósł do monstrualnych rozmiarów. Keynesiści twierdzą, że ich recepta nie zadziałała m.in. z powodu starzenia się japońskiego społeczeństwa, ale problemy demograficzne Europy nie są wcale dużo mniejsze. Nic dziwnego, że EBC – który obniżył już do zera stopy procentowe i wpompował w sektor bankowy przeszło 1 bln euro – nie pali się do skupu obligacji skarbowych państw eurolandu, który mógłby zachęcić ich rządy do jeszcze większej rozrzutności.

Na razie wciąż się krygują, mając w pamięci nieomal bankructwo Grecji.