Po lekturze artykułu Marcina Piaseckiego „Energię będziemy wytwarzać sami" (Rzeczpospolita, 13 listopada) musiałam zdecydować się na udział w debacie na temat akurat tej „rewolucji energetycznej", którą w „olbrzymiej skali wprowadza większa część Europy" – jak napisał redaktor.
Mój entuzjazm jest nieco bardziej ostrożny, widzę bowiem w tym rodzaju produkcji energii ogromne koszty, które dotknąć mogą wszystkich. A o których wciąż publicznie mało kto chce mówić. Jak to w zasadzie jest z tą „zieloną energią" i jakie są jej realne konsekwencje dla gospodarki Europy, która wciąż nie może przełamać się z postkryzysysowego marazmu. Otóż, jeszcze cztery lata temu niemiecki program „miliona dachów z solarami" uznawany był za przykład do naśladowania. Mocne wsparcie dla tzw. energetyki prosumenckiej, czyli upraszczając produkcji energii w swoim domu, było też w innych w krajach, zwłaszcza w Czechach, Wielkiej Brytanii i Hiszpanii. W tych krajach tylko w ciągu kilku miesięcy od wprowadzenia wsparcia powstały dziesiątki tysięcy mikroinstalacji, a na fali entuzjazmu głośno było o wielkiej zmianie na rynku energetycznym, ba wręcz o prawdziwej rewolucji w sektorze. Słusznie więc w tym kontekście Marcin Piasecki wymienia słowo „rewolucja".
Jednak teraz w Niemczech i Wielkiej Brytanii trwają prace nad reformą systemu wsparcia, natomiast w Czechach i Hiszpanii zostało ono wyraźnie ograniczone (częściowo nawet z datą wsteczną) a prosumenci dochodzą swoich praw w sądach. Powodem były rosnące koszty systemu wsparcia oraz coraz bardziej powszechna świadomość, że za system ten nie płaci „Państwo" ani inna „niewidzialna ręka", ale że jest on finansowany przez wszystkich odbiorców w postaci wyższych rachunków za energię.
W Polsce, szczególnie ze względu na ustawę o Odnawialnych Źródłach Energii (OZE) oraz wprowadzane przez NFOŚiGW programu dofinansowania dla energetyki rozproszonej, dyskusja na temat zalet i wad tego rodzaju instalacji jest bardzo aktualna i żywa. Ekonomia to przede wszystkim liczby, dlatego warto przeanalizować i ocenić, w jakim stopniu i kiedy potencjał energetyki „na własny rachunek" może zostać wykorzystany w naszym kraju.
Podstawowy argument na rzecz wsparcia tego rodzaju energetyki jest pozornie intuicyjny. Poprzez budowę własnego źródła odbiorca może stać się niezależny i zabezpieczyć się zarówno od rosnących cen jak i od ewentualnych problemów z brakiem energii. Brzmi logicznie, ale pozostaje pytanie o koszty?