Mit o taniej domowej energii

W obecnych warunkach instalacja do tzw. mikrogeneracji energii zwraca się dopiero po 15–20 latach – pisze dyrektor zespołu ds. elektroenergetyki w PwC.

Publikacja: 09.12.2014 06:33

Dorota Dębińska-Pokorska, dyrektor zespołu ds. elektroenergetyki w PwC.

Dorota Dębińska-Pokorska, dyrektor zespołu ds. elektroenergetyki w PwC.

Foto: materiały prasowe

Po lekturze artykułu Marcina Piaseckiego „Energię będziemy wytwarzać sami" (Rzeczpospolita, 13 listopada) musiałam zdecydować się na udział w debacie na temat akurat tej „rewolucji energetycznej", którą w „olbrzymiej skali wprowadza większa część Europy" – jak napisał redaktor.

Mój entuzjazm jest nieco bardziej ostrożny, widzę bowiem w tym rodzaju produkcji energii ogromne koszty, które dotknąć mogą wszystkich. A o których wciąż publicznie mało kto chce mówić. Jak to w zasadzie jest z tą „zieloną energią" i jakie są jej realne konsekwencje dla gospodarki Europy, która wciąż nie może przełamać się z postkryzysysowego marazmu. Otóż, jeszcze cztery lata temu niemiecki program „miliona dachów z solarami" uznawany był za przykład do naśladowania. Mocne wsparcie dla tzw. energetyki prosumenckiej, czyli upraszczając produkcji energii w swoim domu, było też w innych w krajach, zwłaszcza w Czechach, Wielkiej Brytanii i Hiszpanii. W tych krajach tylko w ciągu kilku miesięcy od wprowadzenia wsparcia powstały dziesiątki tysięcy mikroinstalacji, a na fali entuzjazmu głośno było o wielkiej zmianie na rynku energetycznym, ba wręcz o prawdziwej rewolucji w sektorze. Słusznie więc w tym kontekście Marcin Piasecki wymienia słowo „rewolucja".

Jednak teraz w Niemczech i Wielkiej Brytanii trwają prace nad reformą systemu wsparcia, natomiast w Czechach i Hiszpanii zostało ono wyraźnie ograniczone (częściowo nawet z datą wsteczną) a prosumenci dochodzą swoich praw w sądach. Powodem były rosnące koszty systemu wsparcia oraz coraz bardziej powszechna świadomość, że za system ten nie płaci „Państwo" ani inna „niewidzialna ręka", ale że jest on finansowany przez wszystkich odbiorców w postaci wyższych rachunków za energię.

W Polsce, szczególnie ze względu na ustawę o Odnawialnych Źródłach Energii (OZE) oraz wprowadzane przez NFOŚiGW programu dofinansowania dla energetyki rozproszonej, dyskusja na temat zalet i wad tego rodzaju instalacji jest bardzo aktualna i żywa. Ekonomia to przede wszystkim liczby, dlatego warto przeanalizować i ocenić, w jakim stopniu i kiedy potencjał energetyki „na własny rachunek" może zostać wykorzystany w naszym kraju.

Podstawowy argument na rzecz wsparcia tego rodzaju energetyki jest pozornie intuicyjny. Poprzez budowę własnego źródła odbiorca może stać się niezależny i zabezpieczyć się zarówno od rosnących cen jak i od ewentualnych problemów z brakiem energii. Brzmi logicznie, ale pozostaje pytanie o koszty?

Sposobem powszechnie używanym do porównania kosztów energii wytwarzanych w różnych technologiach jest wyznaczenie poziomu tzw. LCOE (levelized cost of energy). W zależności od przyjmowanych założeń i konkretnych technologii, na dzisiaj w Polsce cena energii z mikrogeneracji jest od ponad 75 proc. do ponad 300 proc. wyższa niż obecna cena taryfowa dla gospodarstw domowych. Ewentualny dalszy spadek cen technologii może w kolejnych latach coraz bardziej zbliżać poziomy LCOE najbardziej efektywnych technologii wytwarzania na małą skalę i wytwarzania w elektrowniach zawodowych. Niemniej w perspektywie przynajmniej kolejnych 3-5 lat różnice będą w dalszy ciągu wyraźne i nie uzasadnią – na poziomie kosztów wytwarzania – masowego rozwoju energetyki prosumenckiej.

W dzisiejszych warunkach okres zwrotu instalacji mikrogeneracji (bez dofinansowania, którego koszt musiałby być przeniesiony na wszystkich odbiorców) to 15-20 lat – oczywiście w zależności od technologii. Badania wskazują, że odbiorcy oczekują szybszego okresu zwrotu. Inwestycja jest dla nich atrakcyjna przy zwrocie w okresie 5-7 lat. Widać, więc, że rozwój tego kierunku wytwarzania wymagałby znacznego wsparcia ze źródeł zewnętrznych. W praktyce oznaczałoby dodatkowe opłaty ponoszone przez 14 mln odbiorców, które byłyby źródłem finansowania dla systemu wsparcia dedykowanego maksymalnie kilkuset tysiącom odbiorców. Właśnie tego typu wsparcie było źródłem rozwoju energetyki rozproszonej w Niemczech, gdzie koszt związany z rozwojem mikrogeneracji to dziś 12-13 proc. rachunku odbiorcy!

Ale porównania dokonywane metodą LCOE i proste wyznaczanie okresu zwrotu to tylko połowa dyskusji o rozwoju energetyki prosumenckiej. Popularny mit mówi o tym, że wytwarzanie energii w instalacji przy domu pozwala zaoszczędzić na opłatach za dystrybucję (skoro wytarzam lokalnie to opłaty dystrybucyjne powinny się zmniejszyć).

Argument jest mylący o tyle, że odbiorca „wymaga" dostępu do energii elektrycznej i traktuje instalację źródła rozproszonego jako opcję uzupełniającą. Instalacje mikrogeneracyjne nie zawsze wytwarzają energię, kiedy jej właśnie potrzeba, tylko wtedy, kiedy świeci słońce lub wieje wiatr – w zależności od typu instalacji (np. fotowoltaika lub elektrownie wiatrowe). Aby więc mieć zapewnione ciągłe dostawy energii, nie mamy wyboru – musimy być podłączeni do sieci i za to płacić.

W konsekwencji nakłady na rozwój sieci dystrybucyjnych nie mogą zostać zmniejszone równocześnie z rozwojem generacji rozproszonej. Wręcz przeciwnie – rosną koszty dostosowania sieci (dzisiaj nie są one gotowe na szybki przyrost źródeł prosumenckich), a zarządzanie nią przy uwzględnieniu niestabilności produkcji małych źródeł rodzi dodatkowe wymagania.

Jeżeli więc założymy stałe (a nawet rosnące) kwoty inwestycji i utrzymania sieci oraz mniejszą w niej ilość energii (bo odbiorcy częściowo wytwarzają energię w instalacjach przy domu) – to prosta arytmetyka wskazuje na ryzyko wzrostu tzw. stawki dystrybucyjnej, czyli ok. 50 proc. naszego rachunku.  Ten mechanizm dodatkowo pogłębia nierówny rozkład kosztów i korzyści systemu wsparcia mikrogeneracji – także w obszarze dystrybucji istnieje ryzyko, że wszyscy zapłacą za wsparcie dla prosumentów.

„Kilowaty z własnego domu" są logicznym uzupełnieniem energetyki zawodowej i mogą być w przyszłości w określonych warunkach ekonomicznie opłacalnym kierunkiem. Jednak projektując zasady działania tej sfery gospodarki należy uniknąć zniekształcania rachunku biznesowego (np. długotrwałego wsparcia nieefektywnych technologii). Kluczowa jest także świadomość, że ewentualne silne wsparcie finansowe dla „energii, którą wytworzymy sami" stworzyłoby system, w którym działalność prosumentów jest finansowana przez wszystkich odbiorców, a efektem ubocznym są ogromne wyzwania ekonomiczne i techniczne po stronie operatorów sieci.

Po lekturze artykułu Marcina Piaseckiego „Energię będziemy wytwarzać sami" (Rzeczpospolita, 13 listopada) musiałam zdecydować się na udział w debacie na temat akurat tej „rewolucji energetycznej", którą w „olbrzymiej skali wprowadza większa część Europy" – jak napisał redaktor.

Mój entuzjazm jest nieco bardziej ostrożny, widzę bowiem w tym rodzaju produkcji energii ogromne koszty, które dotknąć mogą wszystkich. A o których wciąż publicznie mało kto chce mówić. Jak to w zasadzie jest z tą „zieloną energią" i jakie są jej realne konsekwencje dla gospodarki Europy, która wciąż nie może przełamać się z postkryzysysowego marazmu. Otóż, jeszcze cztery lata temu niemiecki program „miliona dachów z solarami" uznawany był za przykład do naśladowania. Mocne wsparcie dla tzw. energetyki prosumenckiej, czyli upraszczając produkcji energii w swoim domu, było też w innych w krajach, zwłaszcza w Czechach, Wielkiej Brytanii i Hiszpanii. W tych krajach tylko w ciągu kilku miesięcy od wprowadzenia wsparcia powstały dziesiątki tysięcy mikroinstalacji, a na fali entuzjazmu głośno było o wielkiej zmianie na rynku energetycznym, ba wręcz o prawdziwej rewolucji w sektorze. Słusznie więc w tym kontekście Marcin Piasecki wymienia słowo „rewolucja".

Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Materiał Promocyjny
Mity i fakty – Samochody elektryczne nie są ekologiczne
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację