Zapowiadana przez Francuzów rewolucja, jakiej mieliby dokonać na polskim rynku stacji, w rzeczywistości okazała się mocno przesadzona.

Eksperci wieszczyli, że gigant znad Sekwany przejmie którąś z działających u nas sieci stacji, a potem zaleje rynek paliwem importowanym z rafinerii na wschodzie Niemiec. Najbardziej naturalne wydawało się przejęcie sieci Łukoilu. Rosjanie konsekwentnie wycofują się z kolejnych rynków w Europie i sądzono, że Total sięgnie właśnie po stacje tego gracza. Ostatecznie Francuzi poinformowali, że nikogo nie kupują, lecz będą uruchamiać placówki franczyzowe pod swym logo. A to strategia, którą ciężko zawojować rynek. Tym bardziej że niezależni operatorzy stacji wcale nie palą się do przechodzenia pod skrzydła koncernów. Ci, którzy mieli podjąć taką decyzję, już to zrobili, wybierając Orlen, Lotos, BP, Shell czy Statoil. Inni skupili się w prywatnych sieciach i stowarzyszeniach, jak Delfin czy Huzar. Po Totalu, jednej z największych firm paliwowych na świecie, można się było spodziewać czegoś więcej.

Totalne wejście na rynek paliw

Setka stacji, które Francuzi chcieliby zgromadzić w systemie franczyzowym, też nie budzi przerażenia u konkurentów. Taki potencjał da im mikroskopijny udział w rynku, nie gwarantując wcale rentowności. Analitycy od lat przekonują, że aby biznes związany z detaliczną sprzedażą paliw był opłacalny, operator powinien dysponować siecią liczącą 200–300 obiektów. Poza tym najlepsze marże są w miastach i na autostradach, a tam prywatnych stacji jest jak na lekarstwo.

Trudno więc wierzyć w sukces Totalu. Najbardziej prawdopodobny scenariusz będzie taki, że koncern za jakiś czas zwinie się z rynku, tak jak to zrobił rok temu, wycofując się z poszukiwań gazu łupkowego w naszym kraju.