Dziś rozdźwięk między zarobkami specjalistów a zarobkami wysokiego szczebla kadry zarządzającej, czyli różnego rodzaju dyrektorów i szefów, nie jest już tak duży jak jeszcze przed kryzysem. Ci młodsi spece mogliby poczuć się więc nieco bardziej docenieni. Mogliby, pod warunkiem jednak, gdyby zmniejszające się różnice wynikały z doganiania, czyli szybszego wzrostu ich płac. Ale tak nie jest. Okazuje się, że to wynagrodzenia najwyższej klasy specjalistów spadły przez ostatnich kilka lat.

I to jest zła wiadomość (choć zawistnicy pewnie się ucieszą). Bo w zasadzie czemu ich płace spadły? Przecież eksperci ciągle krzyczą, że na rynku brakuje tzw. talentów czy multidyscyplinarnych, wszechstronnie uzdolnionych pracowników, którzy pociągną firmę do przodu. Ostatnie badania pokazują, że na świecie brakuje ponad 8,4 mln takich osób. W Polsce hasło „potrzebujmy talentów" też jest bardzo modne.

Dlaczego więc firmy nie chcą im płacić tyle, ile przed kryzysem? Odpowiedzi są dwie: albo mamy już za dużo talentów, albo za mało firm, które są gotowe najlepszym płacić najlepiej. Ta druga odpowiedź niestety jest najbardziej prawdopodobna. By płacić dużo, firma musi grać o dużo. A wśród naszych przedsiębiorców wciąż za mało czempionów, za mało globalnych marek, za mało mocnych, innowacyjnych przedsiębiorstw, które bez obawy podejmą rękawicę rzucaną przez międzynarodowych konkurentów.

Kryzys udało się nam przejść suchą stopą, bo od 2008 r. nie zanotowaliśmy ani razu recesji, ale teraz przed nami równie duże wyzwanie. Jedną nogą już na pewno jesteśmy w pułapce średniego dochodu. Teraz trzeba się zastanowić, co robić, by nie wpaść w tę pułapkę na całego.