Nie będę więc pisać o kondycji złotego, lecz o pieniądzu światowym. Takim, który jest akceptowany na całym świecie, w którym rozlicza się transakcje międzynarodowe i który wszystkie kraje trzymają jako rezerwę w skarbcach banków centralnych – po to, by zapewnić wymienialność własnych walut (dlatego nazywa się go też pieniądzem rezerwowym).
Na początku XX wieku rolę taką pełnił brytyjski funt. Nic dziwnego – Imperium Brytyjskie obejmowało jedną czwartą ludności świata i jedną piątą globalnego PKB, Londyn był największym centrum finansowym, a trwała wartość funta była zagwarantowana przez jego pełną wymienialność na złoto.
Nic jednak nie trwa wiecznie. Z czasem gwiazda funta zbladła, a jego miejsce zajął nowy król, czyli dolar. I znowu – nic dziwnego. W połowie XX wieku Nowy Jork przejął rolę Londynu jako centrum światowych finansów, Stany Zjednoczone wytwarzały jedną trzecią globalnego PKB, a choć dolar nie był w pełni wymienialny na złoto, był walutą bardzo stabilną.
I dolar w zasadzie rządzi po dziś dzień, choć od początku XXI wieku u jego boku pojawił się lokalny rywal – euro (w roku 2000 dolary stanowiły ponad 70 proc. rezerw walutowych świata, dziś jest to niecałe 60 proc., podczas gdy udział euro wzrósł do 20 proc.).
Czytaj więcej
Decyzja RPP w sprawie stóp procentowych miała być neutralna dla złotego. Tak jednak nie było. Skala zaskoczenia jest bowiem ogromna.