Krzysztof Adam Kowalczyk: Podatek inflacyjny ma krótkie nogi

Demokracja kończy się tam, gdzie kończy się kontrola parlamentu nad finansami państwa. Tymczasem pokaźna część jego wydatków została wyprowadzona poza budżet, do funduszy zarządzanych bezpośrednio przez władzę wykonawczą.

Publikacja: 11.07.2023 14:19

Krzysztof Adam Kowalczyk: Podatek inflacyjny ma krótkie nogi

Foto: Adobe Stock

Każda władza nie lubi, gdy patrzy jej się na ręce i każde tłumaczyć z celowości wydatków. Ale to nie politycy, tylko obywatele kraju zawsze płacą rachunek za szaleństwa wydatkowe rządzących. Płacą w postaci wyższych podatków albo inflacji pozbawiającej realnej wartości ich oszczędności (podatek inflacyjny przekroczył w ub.r. 150 mld zł) i bieżące dochody, gdy – zwłaszcza w budżetówce – przestają one nadążać za przyspieszonym wzrostem cen.

Dlatego tak istotna jest parlamentarna kontrola nad finansami państwa. I dlatego dobrze, że ekonomiści Towarzystwa Ekonomistów Polskich w ramach swojego cyklu debat wzięli pod lupę ich stan. Moment jest szczególny m.in. dlatego, że zbliżają się wybory i zarówno władza, jak i opozycja skłonne są obiecywać wyborcom gruszki na wierzbie, za które tak czy inaczej zapłacą oni sami.

Monstrualne rozmiary przybrało wyprowadzanie wydatków poza budżet, do mających gwarancje skarbu państwa funduszy, których krajowe regulacje – wbrew zdrowemu rozsądkowi – nie uznają za część sektora finansów publicznych. W efekcie różnica między długiem publicznym raportowanym w kraju a rzeczywistym, raportowanym do unijnego Eurostatu, sięga już rekordowej sumy 322 mld zł. W ubiegłym roku – jak przypomina biorący udział w debacie TEP dr Sławomir Dudek, prezes Instytutu Finansów Publicznych, aż 88 mld zł deficytu było poza budżetem, a tylko 12 mld zł w budżecie. Pokazuje to skalę nieprzejrzystości finansów publicznych, która staje się dodatkowym czynnikiem ryzyka wpływającym na koszt zapożyczania się państwa.

Dotychczas ta dodatkowa premia za ryzyko, płacona inwestorom finansowym, mogła się wydawać zaniedbywalna, ale to już przeszłość. Świat niskich stóp procentowych definitywnie się skończył, gdy czołowe banki centralne świata wzięły się na serio za walkę z nadmierną inflacją. Oznacza to, że kolejne nowe emisje obligacji na spłatę starych będą coraz wyżej oprocentowane, w efekcie koszt polskiego długu będzie szybko rósł - tym bardziej, średni okres jego zapadalności to tylko niewiele ponad cztery lata.

Relacja wartości ługu polskiego długu publicznego do PKB zacznie szybko rosnąć. Na razie rządzący chwalą się, że zmalała do ok. 49 proc. i jest daleko poniżej 60-proc. konstytucyjnego limitu. To daje im złudny komfort wydatkowy.

Do poprawienia tejże relacji przyczyniła się nadmierna inflacja. Jej wzrost zapewnia państwo dodatkowe dochody, choćby z VAT, przy ustalonych dla niższej prognozy inflacyjnej wydatkach. Gdyby wzrost cen wynosił w ubiegłym roku 2,5 proc., czyli tyle ile wynosi cel NBP, dług sięgnąłby 58 proc. PKB, szacuje Ludwik Kotecki, członek RPP.

Podatek inflacyjny na krótko stabilizuje finanse publiczne, ale – jak mówi w debacie TEP Mateusz Szczurek, były minister finansów, ma krótkie nogi. Bo jeśli podwyższona inflacja się utrwali, to trudno oczekiwać, że opodatkowani podatkiem inflacyjnym oszczędzający będą dalej pożyczać państwu pieniądze za dotychczasową niską stawkę. W efekcie inflacji koszty obsługi długu publicznego tak czy inaczej muszą więc rosnąć.

Tymczasem z powodu starzenia się społeczeństwa Polska będzie musiała do 2060 r. znaleźć na emerytury i ochronę zdrowia – jaka szacuje Ludwik Kotecki – dodatkowe 14 proc. PKB. Albo będziemy musieli w związku z tym podnosić podatki, albo ograniczać inne wydatki.

Jeśli nie podejmiemy reform, dług publiczny może eksplodować i sięgnąć 140 proc. PKB – ostrzega Sławomir Dudek. To tyle, ile mają tkwiące od lat w stagnacji Włochy. One też kiedyś były mało obciążone długiem, ale kolejne rządy rozwiązywały swoje problemy polityczne forsowną polityką wydatków publicznych, za które dzisiaj płacą wysokim kosztem obsługi długu. Bez tego garbu mieliby w budżecie nadwyżkę. Błędy budżetowe mszczą się po latach. Dobrze byłoby, gdybyśmy uczyli się na cudzych pomyłkach. I nie popełniali własnych.

Każda władza nie lubi, gdy patrzy jej się na ręce i każde tłumaczyć z celowości wydatków. Ale to nie politycy, tylko obywatele kraju zawsze płacą rachunek za szaleństwa wydatkowe rządzących. Płacą w postaci wyższych podatków albo inflacji pozbawiającej realnej wartości ich oszczędności (podatek inflacyjny przekroczył w ub.r. 150 mld zł) i bieżące dochody, gdy – zwłaszcza w budżetówce – przestają one nadążać za przyspieszonym wzrostem cen.

Pozostało 87% artykułu
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację