Tyle że to nie do końca prawda. To, czy elektryczne pojazdy są tańsze w eksploatacji i bardziej ekologiczne od spalinowych, zależy od kilku rzeczy, o których entuzjaści nowych technologii wolą nie mówić.

Po pierwsze koszty. Cena elektrycznego samochodu jest znacznie wyższa niż odpowiadającego mu pojazdu spalinowego. Koszt wytworzenia pakietu akumulatorów jest bardzo wysoki. Co tam – przecież oszczędzamy na paliwie, więc różnica się zwróci, prawda? A co z wymianą akumulatorów? Kiedyś się zużyją. Koszty wymiany mogą postawić pod znakiem zapytania sensowność całej inwestycji.

Zostawmy koszty – przynajmniej będzie czysto i ekologicznie. Tyle że wyjeżdżający z fabryki elektryk jest znacznie mniej „zielony", niż pierwszy z brzegu diesel – właśnie przez materiało- i energochłonność procesu produkcji akumulatorów. Później, w trakcie eksploatacji, elektryk jest dużo lepszy – jeździ bez spalin, a wspomniany diesel dymi na potęgę. Oczywiście pod warunkiem, że elektryczność do ładowania akumulatorów jest uzyskiwana z czystych, odnawialnych źródeł. W polskich realiach, z naszym energetycznym uzależnieniem od węgla, wtyczka do ładowania elektrycznego auta jest podłączona do dymiącego komina. Ekologiczny zysk jest mizerny – o ile jest.

Mam wrażenie, że decydując się na drogie elektryczne autobusy mówimy B, zapominając o A. Żeby elektryczne auta miały sens, potrzebne są odnawialne źródła energii dostarczające „czystego" prądu, a wykorzystanie efektu skali – o którym tak chętnie opowiadają entuzjaści takich aut – wymaga powszechnego dostępu do stacji do ładowania. Bez tego elektryczne samochody będą zajęciem dla hobbistów i łowców unijnych dotacji.