Był to cenny bonus dla krajowej branży mleczarskiej, która potrafiła w ostatnich latach wykorzystać jego wsparcie. Samo wspomnienie udanej kampanii to za mało. Potrzebne były inwestycje w nowe linie produkcyjne, nowoczesny transport, no i rynkowe nowości. Chociaż branża mleczarska w reklamach chętnie nam podsuwa sielskie obrazki krów na łące i skopków z mlekiem, to jej realia bliższe są zautomatyzowanym zakładom produkcyjnym. Obserwuję to w gospodarstwie kuzynów opodal Augustowa, nastawionym na hodowlę mlecznych krów. Owszem, pasą się latem na zielonej łące, jak przed laty, ale w zautomatyzowanej oborze są już w XXI wieku, bo mleko po mechanicznym udoju trafia do chłodzonego zbiornika. Odbiera je stąd cysterna chłodnia z mleczarni jednego z rodzimych potentatów z ponad 3 mld zł przychodów. Automatyzacja pomaga zwiększyć wydajność i zdobyć fundusze na nowości oraz budowanie marek.
Mało kto pamięta, że do połowy lat 90. XX wieku mleko nie istniało jako produkt markowy. Teraz silnych mlecznych marek jest już kilka. Serów – dziesiątki. To samo dotyczy rynkowych nowości i szybkich reakcji na trendy w odżywianiu. Choć branża nie jest kojarzona z innowacjami, to gotowością do wdrażania nowatorskich produktów nie ustępuje nowoczesnym sektorom. Wrogiem jest tłuszcz? Nie ma problemu – mamy mleko, serki i jogurty zero procent tłuszczu. Boimy się nietolerancji laktozy? Proszę bardzo – są sery i mleko bez tego paskudztwa. Po apelach o zdrowe przekąski w szkołach na półki sklepów zawitały twarogowe batony. To wszystko jest dobrym punktem wyjścia polskich mleczarni do światowej kariery – co tylko potwierdzają protekcjonistyczne zapędy na Zachodzie.