A przecież jeszcze niedawno komisarz europejski Günther Oettinger deklarował, że rynki finansowe nauczą teraz Włochów, by nie głosowały na „niewłaściwe partie".
Być może ktoś w Brukseli wykazał się rozsądkiem i zauważył, że Włochy to trzecia pod względem wielkości gospodarka strefy euro. Jeśli miałaby ona zostać „dla przykładu" ukarana przez „rynki", to odczułby to cały Euroland. Włochy to nie Grecja. To kraj, którego problemy gospodarcze stanowią dużo większe zagrożenie strukturalne dla strefy euro. Ich dług publiczny przekraczał w zeszłym roku 130 proc. PKB. Oczywiście sporą jego część skupił w ostatnich latach Europejski Bank Centralny, ale też bardzo duża część została w rękach kapitału prywatnego. Prowokowanie kryzysu we Włoszech byłoby dla Eurolandu samobójcze.
Inna sprawa, że dziś nie udałoby się obalić włoskiego rządu tylko za pomocą rynkowej presji, jak to zrobiono w 2011 r. z gabinetem Silvio Berlusconiego. Rentowność włoskich obligacji dziesięcioletnich przekraczała wówczas 7 proc., gdy podczas największego natężenia ostatniego kryzysu politycznego we Włoszech lekko przebiły 3 proc. Włoskie państwo już zresztą pokryło swoje potrzeby pożyczkowe na ten rok.
Poza tym, czy obalenie włoskiego rządu byłoby pożądane politycznie? Liga i Ruch z pewnością nie są lubiane na europejskich salonach, ale nieudolne próby dokonania cichego puczu we Włoszech tylko zwiększyłyby popularność tych partii. Obecnie idea wyprowadzenia Włoch z UE i strefy euro nie cieszy się dużym poparciem. Ale jeśli Bruksela będzie się wtrącała w procesy demokratyczne nad Tybrem, to z pewnością poparcie dla italexitu wzrośnie.