Teoretycznie wszystko jest dobrze – politycy będą zapewniać, że nasze bezpieczeństwo energetyczne nie jest zagrożone i mamy sporo rezerwy. Ale tą rezerwą są stare węglowe bloki, które w razie czego powinny ratować system. I to jest ruletka na zasadzie: odpali lub nie odpali. Poza tym awaria pojawia się nagle i zapotrzebowanie na moc jest natychmiastowe, a blok z rezerwy włącza się do systemu przez kilka godzin. Gdy w maju w Bełchatowie w wyniku awarii sieci wyłączono prawie wszystkie bloki największej elektrowni w Polsce, musieliśmy ratować się pilnym importem, by nie doszło do tzw. brownoutu, czyli spadku mocy u części odbiorców.

Czytaj więcej

Wiatr ratuje wysłużone elektrownie węglowe w Polsce

Na co najmniej trzy lata wypadł z systemu blok w Jaworznie, który cały czas zmaga się z usterkami, problemy zaś budującej go spółki Rafako mogą tylko kryzys wydłużyć. Kilka dni temu rozpoczął się remont największego bloku energetycznego, czyli Kozienic. Obecnie w systemie nie ma blisko 2 GW mocy. Czy to dużo? Sporo, bo dzienne zapotrzebowanie na moc to obecnie około 21–22 GW. A co by było, gdyby sąsiedzi nie mieli wystarczających rezerw, a w Polsce doszłoby do awarii jednego dużego lub kilku mniejszych bloków? Byłby problem, i to duży. Moglibyśmy mieć powtórkę z sierpnia 2015 r., gdy w wyniku awarii w kilku blokach Polskie Sieci Elektroenergetyczne wprowadziły 20. stopień zasilania i najwięksi odbiorcy energii musieli wyłączyć część linii produkcyjnych czy instalacji, np. klimatyzację, co w upalne dni powodowało spore problemy. A może mielibyśmy nawet blackout?

Najlepszym rozwiązaniem w tej sytuacji jest odblokowanie budowy wiatraków na lądzie. Farmę wiatrową wybuduje się szybciej niż blok gazowy, a jej wydajność jest znacznie większa niż farmy fotowoltaicznej. Poza tym potrzebujemy zielonej energii nie tylko ze względów klimatycznych i naszych zobowiązań w UE, ale z powodu wysokich cen energii z węgla. Odblokowanie wiatraków może zatem pomóc nam w rozcieńczeniu czarnej drogiej energii oraz załatać dziury w systemie.