Obama nie może czekać. Spirala kryzysu kręci się w coraz szybszym tempie, a George W. Bush osiągnął w ostatnich miesiącach swej prezydentury prawdziwą wielkość: jako wielki nieobecny. W normalnych czasach prezydent USA ma dość ograniczony wpływ na gospodarkę. Ale czasy nie są normalne, rynek, w którym zwykle Amerykanie pokładają ogromną wiarę, zupełnie zwariował i bez zdecydowanego przywództwa Ameryce grozi katastrofa. Obama musi działać, jak najszybciej się da. W sobotnim przemówieniu zapowiedział, że do dnia inauguracji będzie miał gotowy szczegółowy program ratowania gospodarki i rynku pracy w najbliższych dwóch latach.

W praktyce oznaczać to będzie zapewne wydanie kolejnych setek miliardów dolarów z zadłużonego Skarbu Państwa na wielkie inwestycje publiczne. Zapowiada się największy rządowy program gospodarczy od czasów Nowego Ładu Roosevelta. Historycy, a szczególnie ekonomiści, do dziś się spierają, czy Nowy Ład uleczył Amerykę z wielkiej depresji, czy tylko ją pogłębił. Czas pokaże, czy podobne spory będą się toczyć na temat programu Obamy i czy ogromnym nakładom ze Skarbu Państwa też będzie towarzyszyć coraz większa ingerencja państwa w mechanizmy rynkowe.

Trudno znaleźć dziś w Ameryce ludzi lepiej przygotowanych do monumentalnego zadania ratowania amerykańskiej gospodarki niż Timothy Geithner, którego najprawdopodobniej dziś Obama oficjalnie nominuje na sekretarza skarbu, czy Lawrence Summers, który ma zostać doradcą ekonomicznym nowego prezydenta, a w dalszej perspektywie prezesem Rezerwy Federalnej.

Ani jednego, ani drugiego nie da się raczej nazwać zwolennikiem wszechobecnego państwa. To dobry znak. Obiecujące jest też to, że Obama chce potraktować ten kryzys jako szansę – okazję do pchnięcia zatracającej swe poczucie kierunku Ameryki na nowe tory.

[ramka][link=http://blog.rp.pl/gillert/2008/11/23/nowy-lad-baracka-obamy/]Skomentuj[/link][/ramka]