W czerwcu na debiucie Bogdanki – kolejnej spółki Skarbu Państwa – inwestorzy mogli zarobić 17 proc. Obawy o to, że w okresie kryzysu nie znajdą się chętni na akcje, nie sprawdziły się, co może skutecznie przekonać rząd do prywatyzacji kolejnych firm w najbliższym czasie. Wraz z poprawą koniunktury na giełdach światowych i GPW możliwości są coraz większe. Zachętą dla rządu może być możliwość uzyskania atrakcyjnej ceny (silny wzrost doprowadził wyceny na GPW do średnich poziomów) oraz wyraźne ożywienie popytu.
Istotne jest to, że rośnie przyzwolenie Polaków na prywatyzację. Badania opinii wskazują, że dziura budżetowa, a przez to groźba wzrostu podatków i składki na emeryturę, sprawiły, iż prywatyzacja postrzegana jest jako skuteczny sposób finansowania deficytu.
Opór wobec prywatyzacji widać głównie ze strony związkowej. Pracownicy KGHM czy stoczni boją się niepaństwowego nadzorcy. Nic w tym dziwnego. Działania prywatnego właściciela w pierwszym rzędzie nakierowane są na racjonalizację zatrudnienia i cięcie kosztów. Lata kolejnych politycznych zarządów, ochrona zatrudnienia oraz wszelkie działania pomocowe osłabiły skutecznie zdolność konkurowania spółek Skarbu Państwa w warunkach wolnorynkowych. Nie jest tajemnicą, że spółki Skarbu Państwa utrzymują rzeszę nierentownych stanowisk czy niekompetentnych osób, które w razie utraty pracy będą miały problem ze znalezieniem podobnie dobrej posady.
Należy pogodzić się z tym, że administracja rządowa nie jest ekspertem w każdej dziedzinie: ma problemy z efektywnym wyborem zarządów dla spółek działających w wielu branżach, a także z nadzorowaniem ich działań. Nie ma też zbyt dużego uzasadnienia dla utrzymywania przez Skarb Państwa tzw. resztówek, tj. udziałów niedających realnego wpływu na zarządzanie firmami.
Konkurencja ze strony prywatnych firm z roku na rok rośnie, do czego przyczynia się rozwój sektora prywatnego, funkcjonowanie w ramach UE czy globalizacja. Dla przykładu PZU zmniejszył udział w rynku z 64 proc. w 2002 r. do 53 proc. obecnie. Podobnie PKO BP na rynku kredytów i depozytów detalicznych zmniejszył swój udział z 28 proc. w 2000 r. do odpowiednio 24 proc. i 21 proc. obecnie.