Andaluzyjskie ogórki zostały wprawdzie przez ekspertów uwolnione od zarzutu przenoszenia epidemii, ale to bynajmniej awantury nie kończy, przeciwnie – dopiero się ona zaczyna na całego. Hiszpanie oczywiście nie wierzą w zwykłą pomyłkę, zarzucają Niemcom, że bezpodstawnym oskarżeniem chcieli wskazać obcego winnego, by chronić od strat własnych rolników. Jeśli tak było istotnie, to udało im się tylko częściowo, bo kierując uwagę na warzywa, dali Rosji pretekst do wstrzymania całego warzywnego importu z Unii Europejskiej. Chociaż zasadniczo nie ma żadnych w ogóle powodów, żeby uważać, że to akurat warzywa są rozsadnikiem epidemii, a nie na przykład produkty odzwierzęce czy, dajmy na to, niedoczyszczona woda pitna.

Rosyjskie służby sanitarne słyną z tego, że znajdują groźne bakterie z dnia na dzień albo stwierdzają ich brak akurat w tych produktach, w których Rosja ma polityczny interes je znajdować bądź nie. Ale w gruncie rzeczy, tak jak w wielu innych sprawach, Rosjanie robią po prostu bez dbania o pozory to samo, co państwa zachodnie robią w rękawiczkach i po cichu. Bakterie, cóż, chodzą po ludziach, epidemia zabijająca 20 chorych na 2000 to nie apokalipsa, ale interesy gospodarcze – to grunt.

Unijna konstrukcja poddawana jest ostatnio ciężkim próbom. Kryzys finansowy podkopał wspólną walutę, łodzie z afrykańskimi uciekinierami zniweczyły traktat z Schengen, a teraz panika wywołana epidemią grozi wybuchem egoizmów zgubnych dla wspólnej polityki rolnej i wspólnego rynku żywności. I im dłużej nie wiemy, w jaki sposób bakteria się rozprzestrzeniła, tym większe zagrożenie. Zła wiadomość jest taka, że według ekspertów możemy się tego nie dowiedzieć w ogóle nigdy. Dobra – że ich zdaniem epidemia w ciągu kilku tygodni wygaśnie naturalną koleją rzeczy. Tylko czy naciskane przez spanikowanych wyborców rządy tyle wytrzymają?