Oczywiście, plan musi się z konieczności opierać na prognozach – ale, na litość boską, realnych! Jeżeli duża część znajomych mówi mi, że jestem pijany, to choćbym był najtrzeźwiejszy na świecie (i wściekły za posądzenia), to się nad tym zastanowię.
Może nawet położę do łóżka. Tymczasem ministrowi finansów dość zgodny i nader liczny chór ekonomistów udowadniający, że przyszłoroczny wzrost gospodarczy wyniesie 2-3 proc. nie przeszkadza. On twardo pozostawia go w budżecie na poziomie 4 proc. Weryfikuje za to inne plany – przede wszystkim dochodów. Podatkowych – czyli jednak jakieś spowolnienie pod uwagę bierze. Chociaż wpływy z VAT chyba jednak są przesadnie wysokie. Tu znów kłaniają się ekonomiści, zwracający uwagę na wielce możliwy spadek dynamiki popytu krajowego.
Przygotowywanie budżetu tuz przed wyborami, których wynik jest mocno niepewny, to trochę jak remont mieszkania przed jego sprzedaniem będącemu w przymusowej sytuacji klientowi. On na pewno je kupi, więc co mi szkodzi pomalować ściany na różowo (z zielonymi gwiazdkami), i położyć w łazience glazurę na podłodze i terakotę na ścianach? Jest remont? Jest. A że nowy właściciel będzie musiał wszystko zrobić od nowa? To już jego problem. Wyborczy budżet nie zawiera oczywiście wielu tych elementów, które w tej sytuacji gospodarczej Polski, Europy i świata znaleźć się w nim powinny. Może najwyższy już czas, żeby spróbować wyłączyć finanse państwa z politycznej gry i umówić się, ponad podziałami, na jeden konkretny plan ich uzdrawiania. Tyle, że to przy obecnym stanie stosunków między polskimi partiami politycznymi równie realne, jak porozumienie uczestników Parady Równości z Młodzieżą Wszechpolską.