Dawno można już było stracić rachubę, który to z kolei szczyt. Kilkanaście dni temu w Brukseli liderzy Unii po raz kolejny debatowali, jak rozwiązać pogłębiający się kryzys finansów strefy euro. Za każdym razem widzimy podobny obraz: przywódcy są zadowoleni, że zrobili kolejny krok we właściwym kierunku. A rynki? Po raz kolejny dowodzą bezskuteczności działań proponowanych przez polityków: po jednym lub kilku dniach wahań, rusza fala wyprzedaży aktywów w euro, jak choćby akcje czy obligacje krajów południowoeuropejskich.
W taki oto sposób przeżywamy kolejny europejski Dzień Świstaka. Ale to, niestety, nie jest komedia. To coraz bardziej niebezpieczny ciąg zdarzeń. Spadek wycen aktywów oznacza wzrost kosztów finansowania długu przez kolejne państwa strefy euro, aż do granicy, po przekroczeniu której nie są w stanie finansować się na rynku. Zdarzyło się to już w przypadku Irlandii, Grecji i Portugalii. Jeszcze wcześniej – w krajach spoza unii walutowej czy w ogóle spoza UE – na Łotwie, Węgrzech i Islandii. Nie było groźne dla Europy, bo istniejące już lub pospiesznie utworzone mechanizmy (jak EFSF), dawały sobie radę. W końcu chodziło o ratowanie gospodarek niewielkich krajów.
Konieczne zmiany
Teraz nie ma już czasu. Muszą dokonać się zmiany jakościowe. Następnych w kolejce krajów z kłopotami finansowymi – Hiszpanii, Włoch i być może Belgii – tradycyjne mechanizmy nie udźwigną. Agencje ratingowe też tracą cierpliwość. Dwie z nich zapowiedziały rewizje ratingów wszystkich krajów strefy euro w ciągu najbliższych trzech miesięcy. Mówi się o kolejnych kandydatach, w tym Francji, do utraty najwyższego ratingu wypłacalności AAA. W tej sytuacji inne kraje Zachodu jak choćby USA głośno apelują o skuteczne zażegnanie kryzysu. Kraje azjatyckie po prostu nie rozumieją, co się dzieje z Europą i dlaczego to tak długo trwa.
Wierzę, że prędzej czy później dojdzie do porozumienia w sprawie uratowania strefy euro. Oby ten pozytywy przełom nastąpił na najbliższym szczycie. W przeciwnym razie grożą nam duże straty w następstwie załamania się europejskiego systemu walutowego.
Gdyby do niego doszło, poszkodowane byłyby wszystkie kraje – i silne gospodarczo, i słabsze. Problemy miałyby także Polska i Niemcy. Jeżeli upadłaby wspólna waluta, a kurs przywróconej do życia marki poszybowałby w górę, niemiecki eksport stałby się niekonkurencyjny. Niemcy dotknęłaby ostra recesja, co z kolei natychmiast odbiłoby się na sytuacji gospodarczej Polski. Od gospodarki sąsiada zza Odry jesteśmy silnie uzależnieni: to nasz największy rynek eksportowy. W Polsce można by się więc było spodziewać wzrostu bezrobocia i powrotu inflacji.