Te początki, gdy sama zapowiedź zmian, wyzwoliła polityczne i związkowe protesty, nazywam „sięganiem prawą ręka do lewego ucha", czyli dość karkołomnymi,  z  powodu tego co działo się z systemem emerytalnym w zeszłym roku.

O tak ważnej zmianie jak dłuższa praca, rozmawia się rok po tym, jak ta sama koalicja przeprowadziła niszczącą zaufanie do stabilności prawa i instytucji finansowych debatę na temat otwartych funduszy emerytalnych. Znacznie łatwiej rozmawiałoby się dzisiaj o wieku emerytalnym, potrzebie solidarności pokoleniowej ( która teraz polega na tym, że starsze pokolenia nie robią długów, jakie mają spłacać młodzi) , a tym jak zmienić rynek pracy, jak przygotować system usług opiekuńczych dla najmłodszych i dla najstarszych,  gdyby rok temu nie przetoczył się walec zmieniający zasady oszczędzania na starość. Ba, być może obecna dyskusja byłaby spokojniejsza, gdyby rząd – ten, albo poprzednie – określiły jakie instytucje i w jaki sposób będą w przyszłości wypłacały emerytury.  I w takiej sytuacji: rozgrzebanego systemu, z dużym deficytem i ze sporą, podgrzaną w zeszłym roku przez polityków niepewnością osobistą uczestników rząd chce wydłużyć wiek emerytalny. Ma rację, że chce wprowadzić zmiany, ale powinien się spodziewać, że usłyszy „nie". Bo to „nie" oznacza nie tylko sprzeciw przeciwko dłuższej pracy, ale tez przeciwko ciągłym zmianom i niepewności.