Od początku kryzysu w 2009 r. jakiekolwiek długoterminowe przewidywania są obarczone ryzykiem ogromnego błędu. A w takim właśnie otoczeniu biznesowym przyszło dwa, trzy lata temu szykować oferty firmom chcącym uczestniczyć w największym jak dotąd inwestycyjnym zrywie autostradowym w Polsce. Nieszczęścia chodzą parami albo nawet i w większych grupach.
Przetargi, w których jedynym kryterium jest cena, nigdy nie gwarantują stuprocentowego powodzenia inwestycji, zwłaszcza w sytuacji, w której na kontrakty liczy duża grupa zdeterminowanych firm. Chęć ich zdobycia sprawiała, że Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad z dumą ogłaszała kolejne oszczędności, poczynione przy podpisywaniu umów z najtańszymi wykonawcami, a w ofertach padały ceny, które wprawiały w zdumienie znawców rynku. Co gorsza, umowy były wyposażone w klauzule o zachowaniu zadeklarowanych cen, nawet gdy wszystko, czego potrzeba do budowy drogi, zdrożeje.
Gdyby firmy takie ryzyko uwzględniły w ofertach, dziś nie byłoby oburzonych podwykonawców. Tych, którym nie zapłaciły za pracę firmy, które padły przy budowie. Tyle że takie firmy nigdy by wtedy nie wygrały przetargów. A dziś za kryterium najniższej ceny zapłaci – nie tak dawno zadowolone z oszczędności – państwo. To ono będzie musiało się rozliczyć z zostawionymi na lodzie podwykonawcami. To ono musi się zastanowić, jak uniknąć takiej sytuacji w przyszłości. Bo hasło oszczędności i najtańszej oferty wciąż ma magiczną moc. Nawet, jeśli wróży tylko kłopoty.