Wtedy będzie wszystko jasne. Nikt już nie da Atenom żadnego wsparcia. Natomiast wszyscy z zainteresowaniem będą oglądać, jak państwo, któremu nikt nie chce już niczego pożyczyć, bez zagranicznego dyktatu, samo tnie wszystkie wydatki do poziomu dochodów.
To byłaby bolesna lekcja poglądowa dla populistów ze wszystkich krajów, obiecujących zmniejszenie deficytu i długu publicznego bez ograniczania wydatków. Oczywiście szkoda byłoby tych kilkuset miliardów euro wpompowanych w greckie państwo, ale mielibyśmy pewność, że na ten cel już nikt w Unii (a więc i my) nie wyda więcej eurocenta. A jakie tanie byłyby wakacje na Peloponezie.
Problem w tym, że dziś ogromna pomoc dla Grecji stała się symbolem potęgi finansowej eurolandu. Wszyscy się boją, że gdyby Ateny zrezygnowały ze wspólnej waluty, nastąpiłoby załamanie nie tylko greckiej gospodarki, ale i kursu euro - a potem nastąpiłby ogólny krach finansowy. Zaczęłoby się od upadku finansowego innych nadmiernie zadłużonych krajów Unii, takich jak Hiszpania, Irlandia czy Włochy. A potem krach objąłby resztę Unii.
Grecję uważa się więc za ostatnią linię obrony, której upadek może być końcem obecnego europejskiego systemu gospodarczego. Ewentualne bankructwo tego kraju mogłoby być takim zapalnikiem, jak w 2008 r. upadek Lehman Brothers. Tyle że teraz kryzys byłby nieporównanie większy.
Sprawa Grecji dla Polski jest nie tylko lekcją poglądową pokazującą, do czego prowadzi życie na kredyt. Jej ewentualny upadek może przerwać wyjątkowy okres 20 lat naszego nieprzerwanego wzrostu gospodarczego. Pewne jest załamanie kursu, a może likwidacja euro, ale to, co się stanie z naszą walutą, będzie jeszcze większą katastrofą. Tym bardziej że u nas nikt nie jest przygotowany na taki czarny scenariusz. Przeciwnie, obecna polityka Ministerstwa Finansów zadłużania się głównie za granicą w takich sytuacjach może dać katastrofalne efekty.